Archiwa tagu: opinia

Adidas Terrex Agravic Pro

Jak opisywałem wcześniej, przed Śnieżką stanąłem przed problemem zakupu nowych butów do biegania trailowego.

Wybaczcie, nie będę tu wymyślał specjalnych historii. Nie śledzę przesadnie nowości, zakupy drogich butów to nie moja specjalność no to udałem się trochę na skróty. Miałem już kilka par Adidasów więc zerknąłem co można wyszukać z tej marki. A jakby jeszcze nie zabiło ceną to idealnie 🙂

Pojawił mi się w ten sposób model – Terrex Agrivic Pro. Z opisów wyczytać można, że polecane są na skaliste szlaki. Podeszwa z solidnym, bieżnikiem, guma Continentala. Lekkie, z amortyzacją (Lightstrike), małym dropem (4mm). Do tego wkładka karbonowa pod środkową podeszwą (chroniąca przed kamieniami). Brzmiało idealnie pod 3xŚnieżka bo to kupiłem 🙂

Uwaga, poniżej raczej zbiór luźnych przemyśleń, odczuć o nich. Opisy, parametry należy wyszukać samemu w sieci.

No to startujemy.

Ekologia/look. Oczywiście 😉 Naturalne, tekturowe pudełeczko i but wykonany z tworzyw z odzysku. Ale wygląda ładnie i nic się nie rozłazi. Jest przy tym lekki, w miarę przewiewny. Plus

System sznurowania – BOA. To, widoczne na zdjęciach kółeczko i przeplecione sznureczki 🙂 Zaciska się je banalnie kręcąc kołkiem. Momentalnie ściąga buta i jest ok. Trzyma się to, nie popuszcza w czasie biegania. Aby buty zdjąć – wyciągamy kółeczko lekko na zewnątrz i już. Wygodne. Trochę tylko strach jak to się kiedyś rozleci 🙁 Nie będzie tak łatwo jak założyć nowe sznurówki do zwykłego buta.

Wysoka cholewka. Sięga za kostkę. Po zaciśnięciu ogranicza to wpadanie nam do buta błota, kamieni. W sumie działa ale z tymi kamieniami to wiecie … jak się ma pecha to coś może wlecieć. Jak zawsze.

Karbonowa płytka/podeszwa. No chyba jest. Faktycznie próbowałem przelecieć specjalnie po różnych, małych kamyczkach i dyskomfortu brak. Chroni, przy czym podeszwa coś tam pracuje. Nie zabija nam to 100% czucia podłoża.
Wypustki, guma Continentala to w sumie standard od wielu lat w Adidasach. Trzyma się szlaku, nie ślizga tylko… kto wymyślił tą dziurę na środku! Ideę rozumiem, pewnie ma to odciążyć but. Szkoda tylko, że kilka razy utkwił mi w tym większy kamień albo szyszka. Raju, jak to wkurza jak się z tym biegnie. Wypaść oczywiście nie chce, trzeba stanąć i wyskubać.

Rozmiar. Do tej pory wszystkie moje Adidasy wydawały się raczej zaniżone rozmiarowo (zwłaszcza te 45 2/3). Agravic-i były 46 2/3 no to ok, wezmę. Niestety… nie są złe ale jednak wydaje mi się, że mogłyby być ciut mniejsze. Przy mocniejszych zasznurowaniu, w solidnej biegowej skarpetce nie mam problemów. Kiedy jednak próbując je rozchodzić przed zawodami zabrałem je na spacerek (ubrany w lekką skarpetkę) skończyło się to katastrofą. Obtarłem nogę w okolicy kostki. Polecam więc dobrze przemyśleć wybór rozmiaru.

Adidasy takie, po przejrzeniu ofert można zakupić za około 300-450 zł. Jak za but z nowoczesnymi technologiami, solidne wykonanie nie jest to jakoś dużo. Podczas około 60 km zawodów moje stopy w nich przeżyły należy więc uznać, że pieniądze nie zostały przetracone 🙂

Poncho przeciwdeszczowe Action

Swego czasu opisywałem dość porządną pelerynkę z Decathlonu. Na dłuższych wycieczkach rowerowych lub pieszych warto mieć osłonę przeciw deszczową, gdyż nigdy nie wiadomo co może nastąpić w pogodzie. Nie ukrywajmy jednak – nie zawsze jednak jest chęć wozić ze sobą solidne (ale zajmujące miejsce) okrycie. Czy da się sobie jakoś z tym poradzić? Ano da 🙂

Podczas jednej z wizyt w Actionie przyuważyłem, że w cenie około 9 zł mają małe, lżejsze pelerynki. Mimo ryzyka, że może to być produkt jednorazowy wziąłem parę (dla wszystkich domowników).

Swoją wrzuciłem do torebki narzędziowej w rowerze no i tak sobie leżała aż do ostatniego weekendu, kiedy to złapała nas mega ulewa 🙂

Niebieska, „foliowa” pelerynka dostępna jest w uniwersalnym rozmiarze. Przy moich 183 cm wzrostu, po rozwinięciu sięga gdzieś do kolan. Na niekorzystnym zdjęciu 😉 wygląda na krótszą ale trochę mi się podwinęła. Rękawy są mniej więcej do łokcia. Całość jest na tyle luźna, że powinna spokojnie zmieścić się w nią tęższa osoba czy też turysta z plecakiem. Dość wąski jest za to kaptur ze sznureczkiem ściągającym. Kask rowerowy pod niego nie wejdzie, trzeba założyć na wierzch.

Jej materiał jest w miarę wytrzymały. Przy wkładaniu, zdejmowaniu nie podarła się

Cóż, niewiele się tu da naopowiadać więcej. Pelerynka chroni przed wodą, wiatrem. W czasie jazdy rowerowej dość głośno łopocze co jest pewnym minusem. Nie ma w niej też żadnych ściągaczy u dołu więc trochę się podwija i kolanka zmokną 🙂 Przy chodzeniu z pewnością będzie lepiej.

Jak za te pieniądze uważam, iż warto kupić. Nigdy nie wiadomo kiedy się przyda 🙂

Trochę historii – Magene USB ANT+ Stick i paski do Garmina FR310XT

Tak naprawdę chciałbym napisać o jakości, używaniu w.w. rzeczy ale może najpierw trochę historii (a nudne testy wplotłem między nie) 🙂

Moja dusza zbieracza co i rusz podrzuca mi przed nos/oczy 🙂 jakieś ciekawe a zbyteczne totalnie rzeczy.

Po ostatniej wizycie na giełdzie różności we Wrocławiu kupiłem sobie za 20 zł Garmina FR310XT. Zegarek wyglądał dość znośnie, miał za to urwane obie części paska.

Szybki research netu powiedział mi, że sprzedają je ciągle po około 100-600 zł więc czemu by nie spróbować go ożywić 🙂 Owszem nie potrzebuję go ale gonienie króliczka jest dość przyjemne a kto wie co z tego finalnie wyjdzie 🙂

Ładowarkę utrafiłem na OLX za kolejne 20 zł. Garmin odpalił się i wyglądało, że nic mu nie dolega. No to próbujmy dalej.

Oczywiście do sprawy należy podejść inteligentnie bo np. paski sprzedają u nas po około 100zł, a Garminowskie Sticki Ant+ to w sumie bliżej 200 zł. Trzeba polować na okazje albo przejrzeć ofertę Aliexpress 🙂

Chińska oferta zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie gdyż… pasek wyszukałem za 5 zł a USB sticka za około 30. Przyszły, założyłem je i mam teraz zegarek jak z fabryki 😉

A teraz trochę poważniej. Zdaję sobie sprawę, że pewnie w 2024 niespecjalnie komu zależy na reanimacji takich staroci ale jeśli ktoś ma coś takiego w domu, bateria trzyma parę godzin to czemu nie dać mu drugiego życia? Do czego np. można wykorzystać go? A np. jako wypasiony rowerowy licznik z GPS. W sumie wygodnie widzieć dystans, czas, prędkość bez odrywania rąk od kierownicy.

Na allegro za 20 zł są dalej dostępne dedykowane, gumowe uchwyty na kierownicę roweru. Ja w sam raz wygrzebałem taki ze swoich zbiorów (od A-Rival SpoQ SQ-100, który używałem dobrych kilka lat temu). Pasuje ale i te 20 zł warto dać jak się nie ma.

Biegać też się dalej z tym da. O dziwo zegarek mimo, że spory jest leciutki, dobrze leży na ręce.

Zakupiony pasek w zestawie miał 3 teleskopy i narzędzie montażowe. Narzędzie niestety dane bez sensu bo jakiś śrubokręcik a tu by się przydał zegarmistrzowski ściągacz do teleskopów. Bez niego trzeba ostrożnie podważać je nożykiem ale też idzie to zrobić.
Kolorystycznie pasuje do mojego zegarka idealnie. Kształtem też – nie odstaje jakoś, szczelin, szpar nie ma. Wykonany jest dobrze, ma przyjemną, aksamitną fakturę. Jest miękki, elastyczny. Klamra metalowa. Jestem ogólnie w szoku, że kosztował 5 zł a taki świetny. Jeśli jeszcze trwałość będzie ok to w ogóle mistrzostwo.

310XT mimo, że wiekowy działa dokładnie jak moje Suunto. Oczywiście z serwisem się łączy, nie ma żadnych przeciwskazań by sobie transferować aktywności. Do transferu potrzeba wspominanego właśnie ANT+ sticka.

Z tego co wyczytałem na aukcji – jest to urządzenie uniwersalne. Powinno pasować do wielu sprzętów korzystających z tego standardu i różnych producentów (Magene, Onelap, Zwift, Trainerroad, Garmin).

Po wyjęciu z pudełeczka podłączyłem go szybciutko do PC i odpaliłem Garmin Expressa. No i czekam. Niewiele się w sumie działo więc wystartowałem w Expresie wyszukiwanie sprzętu. Nic mi nie znalazł więc trochę zdegustowany zacząłem dumać co robić.
Po necie pisało by zainstalować sterowniki np. od Magene. Szukałem chwilę bez sukcesu ale tknęło mnie by najpierw sprawdzić menager urządzeń. Windowsa. Patrzę i stick normalnie jest. Nazwa jak należy. Zbliżyłem bardziej Garmina do PC i o dziwo się znalazł. Poszło samo 🙂
Nie jest to transfer najszybszy niemniej nie przerywało. Zegarek się zaktualizował, aktywności lecą.

Cóż. Nowy zakup i kompletowanie go dało mi sporo radości 🙂 A Wy jak macie sprzęty korzystające z ANT+ to też możecie zainteresować się takim stickiem. Polecam.

Bagażnik rowerowy na sztycę – Korbi

Po zmianie rowerów na modele z kołami 29″ stanęliśmy z Żoną przed dylematem zakupu nowych bagażników. Ja mam łatwiej. Oszczędzę bo spasuje mi ostatnio tu recenzowany – po prostu go przełożę i wyreguluję do nowej maszyny.

Uniwersalny bagażnik na tył

Gorzej w jej rowerze bo Romet nie ma punktów montażowych (w ramie). Z tego powodu pozostało zakupić coś montowane do sztycy.

Jedną z obaw przed takim modelem był fakt, że tak montowany bagażnik może się przekręcać i w czasie jazdy np. trzeć o ramę, koło lub opadać w dół. Z tego powodu szukałem czegoś z dodatkowymi punktami montażu. No i znalazłem – bagażnik firmy Korbi.

Jest to model stosunkowo niedrogi, kosztował około 100zł. W aukcji podano takie jego parametry:
Materiał – aluminium,
Na koła – 20-29″,
Średnica sztycy – 27,2-31,8mm,
Waga – 980g,
Wymiary – 40,5×14,5 cm,
Udźwig – 110 kg,

Bagażnik dostajemy w foliowym woreczka. Elementy składowe wykonane są ładnie. Rurki pomalowane na czarno, śrubki, podkładki chromowane.
Pierwszy rzut oka na niego budzi obawę bo elementów jest mnóstwo a zwyczajowo – nie ma żadnej instrukcji pisemnej. Dobrze, iż poszczególne jego części (grupy elementów łączone w całość) też spakowane są osobno, co znacząco ułatwia złożenie. Warto jednak wspomóc się przynajmniej zdjęciami z aukcji by robota szła do przodu 🙂
W zestawie są narzędzia do montażu czyli klucz 10mm i imbus. Imbus ok, kluczyk jest marny – strasznie cieńki i lepiej użyć coś normalnego 🙂

Składanie bagażnika idzie ok, wszystko do siebie pasuje. Nic też w zestawie nie brakowało – to plus.
Po złożeniu całości lepiej nie skręcać go od razu na full ale przypasować do roweru. Jest sporo możliwości regulacji – pochylenia wsporników, przesuwanie bagażnika w przód – tył. Ja nie miałem problemu z zamocowaniem i myślę, że spokojnie da się i do innych rowerów. Jak widać na zdjęciach nie gryzie się też z błotnikami SKS. Fajnie mieszczą się one pod bagażnikiem.
Gust każdy ma inny ale w sumie na jednośladzie Korbi też brzydko nie wygląda.

I cóż… założony, zakręcony można jechać. Runda testowa (i kolejne jazdy) bez zarzutów. Trzyma się, nic się nie odkręca. Nie testowałem aż tak hardorowych obciążeń ale te 2 sakwy z ciuchami spokojnie powinien obsłużyć. Acha, nie ma tu zwyczajowego „przycisku
do rzeczy wożonych na górze. Trzeba użyć gum, pasków transportowych. Dla mnie to nie problem ważne, że sakwy ładnie wspierają się o boczki i da się je oczywiście powiesić 🙂
Polecam więc.

Pas nawadniający Nathan TrailMix Plus

Nathan TrailMix Plus Hydration Belt

W swojej karierze biegowej miałem już okazję wypróbować paru różnych „akcesorii nawadniających”. Do tej pory tam gdzie potrzebowałem rozwiązań pro (w mojej ocenie) brałem zawsze plecaczek/kamizelkę biegową (z bukłakiem czy softflaskami). Na jakieś krótkie dystanse ratowałem się buteleczką trzymaną w ręku. Pasy nawadniające owszem miałem ale coś do tej pory mnie nie porwały.

Tytułowy pas kupiłem całkowitym przypadkiem na giełdzie różności 🙂 Porwał mnie ładnym wyglądem i niską cenę. Patrząc teraz na stronę producenta widzę, że nie jest to wcale tak tanie akcesorium (regularna cena to około 200-250 zł) więc tym bardziej uznałem, że muszę go przetestować 🙂 Dodatkowym motywatorem był fakt, że używany ostatnio plecak potrafi paskami „rysować” mi koszulki. Jest mi ich trochę szkoda więc czemu nie spróbować czegoś nowego?

Wygląd pasa to oczywiście rzecz względna ale mi się podoba. Ostre, wyraźne zestawienia kolorów. Fajne logo na kieszonce jak i kształt bidonów. Robi to robotę i nie ma co ukrywać wygląda dużo fajniej od marketowych wynalazków.

Do jakości wykonania nie można się w żaden sposób przyczepić. OK, nie mam go jeszcze jakoś długo ale treningów zrobiłem z nim przynajmniej 4, po każdym był prany i nic złego się z nim nie dzieje.

Co zapewnia nam pas Nathana?

W dużym skrócie – mamy 2 bidony o pojemności około 250-300 ml. Z tyłu torebka która ma jedną kieszeń zapinaną na zamek i jedną na rzep. Z boków pasa są sznureczki zaciskowe dzięki którym można na nim powiesić 4 żele.

Sam pas wykonany jest ze sztywnego materiału (nie rozciąga się) i zapina się go na solidną klamrę. Oznacza to oczywiście, że musimy paski ustawić pod swoją sylwetkę. W czasie bieganie trzyma się, nie rozluźnia ale nie będę ukrywał – przy kolejnym założeniu raczej dociągi pasków trzeba poprawiać.

Świetną sprawą jest z pewnością system mocowania bidonów. Jest to taka plastikowa „klatka” z elastyczną taśmą w środku (która zapobiega wypadnięciu flaszeczki). Mega prosto się te butelki wkłada i wyciąga w czasie treningu. Idzie to intuicyjnie, łatwo trafić i oczywiście nie ma problemu że coś trzeba poluźniać, dociągać, macać rękami gdzie w ogóle to jest.

Same buteleczki wykonane są również solidnie. Jak widać mają szerokie ustniki z zaworem push-pull. Podciągamy ustnik w górę i po prostu zasysamy wodę. Nie trzeba nic zagryzać, zaginać. Woda leci dobrze, dość lekko. Może na samym końcu jest troszkę gorzej. Od środka korek ma gumową uszczelkę czyli nic nie powinno nam kapać, wylewać się.

Kieszonka tylna nie jest jakoś przesadnie wielka ale telefon, klucze tam wejdą.

A jak z wygodą biegu? Szczerze to zaskoczyłem się na plus. W pierwszej chwili oczywiście czujemy, że mamy coś na sobie. Bardzo szybko idzie się do tego przyzwyczaić i nie przeszkadza. Jak wspominałem wcześniej nie opada, nie skacze jakoś przesadnie. Dwie butelki + równe rozłożenie masy robi robotę. Nie jest wcale jakoś gorzej w porównaniu do kamizelki biegowej.

Nie jestem przesadnie wybrednym testerem ale uczciwie powiem, że pas mi pasuje. Lekki, wygodny, solidnie wykonany. Tam gdzie nie potrzebujemy zabrać dużo dodatkowego ładunku (np. kurtka czy ciuchy na zmianę) może być to całkiem ciekawa alternatywa. Trochę żałuję, że dopiero teraz skusiłem się na wypróbowanie takiego rozwiązania.

Maratońskie przygotowania – 02/2024

Mocno narzekałem na swoją dyspozycję w początku maratońskich przygotowań. Boję się trochę tak napisać (bo jeszcze się okaże, że da się gorzej) ale w lutym poziom niefartu osiągnął chyba swoją kulminację.

Biegałem w kratkę i tyle co nic. Co trafił się akceptowalny tydzień to w kolejnym masakra. W sumie odpadły mi dwa pełne tygodnie, a kolejny trzeci był taki sobie.

Pierwszy niefart to zasygnalizowane w poprzednim raporcie problemy z achillesem. W głupiej sytuacji – w łazience ściągając skarpetkę, szarpnąłem za nią mocno wyginając nogę (można by powiedzieć ściskając go). Wystarczyło to, że coś sobie naciągnąłem. Bolał mnie i zastosowałem sprawdzony sposób biegaczy – przerwę i może samo przejdzie. Samo przeszło ale tydzień wypadł.
Taka mała dygresja – zdarzenie to z pewnością nie jest winą skarpetki 😉 a pewnie mojego zapuszczenia, pospinania i marnej kondycji ogólnej.

Oczywiście w kolejnym tygodniu nie szalałem, wolno rozkręcałem się po kilka kilometrów a tu niestety kolejny pech. Syn przyciągnął jakieś choróbsko ze szkoły w piątek. Jemu oczywiście prawie nic nie było a ja po kilku dniach umierałem. We wtorek zrobiłem jeszcze bieg czując gardło. Później mnie połamało, spływało z zatok, kaszel i o żadnym bieganiu mowy nie było. Przeszło mi w sumie dopiero gdzieś po tygodniu ale w sumie do tej pory odczuwam dyskomfort. Niby nic nie boli ale spływa dalej z zatok, słabszy jestem w dalszym ciągu.

Statystyki miesięczne mówią, że:
Bieg: 53,8 km
Spacery: 17,6 km
Rower: 63,5 km

Jedynymi dobrymi zdarzeniami w lutym był fakt, iż:
– zacząłem codziennie ćwiczyć (w domu) i udało mi się to zachować do tej pory. Na ten moment ćwiczenia takie bardziej na rozruszanie zastanego latami organizmu (strasznie byłem zapuszczony) ale widzę już powoli pozytywne zmiany i postaram się tego nie zmarnować,
– udało się z wagi jakiś 1 kg zejść.

Cóż. Miesiąc temu czułem, że znów maraton będzie stracony i myślę, że już teraz można to potwierdzić. Zdaję sobie sprawę, że nie działa to dobrze motywacyjnie ale też trzeba być realistami. Przez 2 miesiące z poziomu 50-100 km ja nie dam rady się do niego dobrze przygotować. Szkoda, ale może będzie motywacja by za rok znów spróbować.

Na ten moment zaś próbuję przeanalizować jaką strategię treningową na kolejne miesiące przyjąć – czy ciągnąć przygotowania wg pierwotnego planu czy też może spróbować coś nietypowego. Tylko co?

SKS Shockblade Dark 27,5″+ 29″

Zgodnie z zapowiedzią sprzed paru tygodni chciałbym opowiedzieć o przednim błotniku rowerowym firmy SKS.
Skoro byliśmy zadowoleni z błotnika tylnego to do maszyny mojej Żony trafił tym razem model Shockblade Dark 27,5″+ 29″.

Jakby komuś nie chciało się oglądać fotek 🙂 to błotnik ma główne właściwości:
– koła od 27,5″+ do 29″,
– szerokość opony max. 3.0 cala,
– waga 112g

W zestawie z błotnikiem dostajemy niezbędne płytki, tuleje montażowe (2 rozmiary), instrukcję montażu, kluczyk.

W teorii wszystko wyglądało prosto. W praktyce niekoniecznie. Może to moje gapiostwo, może niefortunny zwrot ale w instrukcji napisano by wziąć tuleję jak najbliższą otworowi w mostku amortyzatora i po złożeniu jej umieścić w tymże otworze. Mniejsza tulejka wyglądała na sporo za małą, wkładało się ją w otwór i wcale się nie trzymała więc ochocza złapałem większą, złożyłem i … nie wchodzi. Minimalnie za duża 🙁 Pomyślałem złe słowo o producencie roweru, że pewnie coś niestandardowe wymyślił i co się nie nakombinowałem! Składałem tą tulejkę, rozkładałem, szlifowałem z godzinę. Ni cholery.. Obwieściłem żonie, że chyba nic z tego nie będzie bo nie włazi 🙁 ale już na samym końcu zacząłem przypatrywać się kolejny raz instrukcji i doczytałem, że:
– mniejsza tulejka pokrywa zakres średnic 19-29mm,
– większa natomiast od 29mm w górę,

Hmmm… no dobra spróbuję z małą. Złożyłem ją i trzymając ręką by nie wypadła od razu zacząłem skręcać śrubę. No szok! okazało się, że się dokręciło i siedzi jak należy. Zacnie. Zmyliło mnie chyba to, że w Romecie średnica rury bliska jest maksowi mniejszej tulejki. W jakimś starym błotniku (kupionym i mocowanym kiedyś do innego roweru) było więcej tulejek i faktycznie po dopasowaniu one wchodziły lekko, nie wypadały a dokręcone łapały już finalnie. No ale ok, nie wnikajmy czy ciała dał producent czy ja.

Gdyby więc odrzucić godzinę rękodzieła to montaż błotnika jest prosty i przyjemny. Złożenie tulejki z płytką mocującą (płytki też dobiera się do długości mostka amortyzatora), dokręcenie i założenie błotnika to nawet nie 5 min. Nie trzeba nic odkręcać, zdejmować koła.

Sam błotnik ma system szybkiego montażu/demontażu. To ten pomarańczowy przycisk. Fajny bajer. Przewożąc np. rower autem nie musimy się bać, że nam się połamie w bagażniku. Wciskamy, przesuwamy błotnik i prosto się go ściąga.

Shockblade ma dość ładny, sportowy kształt. Wykonany jest zgrabnie, solidnie ale nie jest to plastik twardy jak kamień. Pod ręką pracuje, lekko się wygina.

W użyciu – jak to błotnik 🙂 Swoją rolę spełnia. Błocko, woda z przedniego koła nie chlapie po kierowcy, Szanowna Małżonka zadowolona i chyba o to chodziło 🙂

Podsumowując ten krótki tekst. Firma SKS robi solidne i przemyślane rzeczy. Błotnik jest porządnie wykonany, wszystko mamy co trzeba by go założyć. Polecam więc.

Adidas Ultraboost DNA Prime

Świat biegowy dawno już poszedł do przodu. Teraz na topie jest karbon. Ja aż tak za nowościami nie gonię i przy okazji zeszłorocznego maratonu postanowiłem spróbować „modnej” parę lat temu pianki boost.

Jak to u mnie ważnym kryterium jest cena stąd też po przeglądaniu różnych ofert zdecydowałem się na tytułowy but – Adidas Ultraboost DNA Prime. Buty te w dalszym ciągu można wyszukać w sklepach internetowych (za około 300 zł) więc myślę, że warto cokolwiek o nich wspomnieć.

Z najważniejszych parametrów buta wymienię:
– cholewka z materiału Adidas Primeknit (czyli szyta w całości),
– na podeszwie guma Continental no i oczywiście pianka Ultraboost,
– drop 10mm,
– waga 314 gram (mój pomiar rozmiaru 46),

Nie lubię wydawać dużo na buty. Chyba nie do końca umiem je wybrać bo zawsze po zakupie czegoś firmowego i drogiego dopadała mnie klątwa złego wyboru 🙂 A to ciasnawe w palcach, a to szybko się rozlazły… nie inaczej wyszło tym razem 🙂

Większość Adidasów kupowałem w rozmiarze 46 (z połówkami lub samo :)). Tym razem też – wziąłem 46. Po założeniu na nogę jest ok, przyjemnie, nie uciska. Okazało się niestety, że ten model ma język będący kawałkiem materiału bez żadnego wypełnienia. Boostowa podeszwa jednocześnie mocno pracuje „ugina się” i but przez to (jak żadne Adidasy do tej pory) latał mi trochę na nodze. Pierwszy bieg, drugi bieg – czuję, że mi się stopa w nim rusza co zaowocowało niestety bąblami na stopie.

Nie powiem, wkurzyło mnie to fest :/ Lekarstwem na ten problem okazało się mocne wiązanie – aż na pograniczu ucisku. Dopiero wtedy noga mi się w nim ustabilizowała, przestały mnie obcierać i można było zacząć cieszyć się z zalet pianki Boost.

Jak wspomniałem, odczucia z biegu są faktycznie inne. Adidasy są miękkie, sprężynujące. W mojej ocenie dużo bardziej niż pianki w podstawowych modelach tej marki. Ultraboost fajnie pracuje dając amortyzację stopie. Trzeba się do tego trochę przyzwyczaić, nie jest to jednak przeszkadzające. Nie ma się wrażenia zmulenia i tracenia energii na walkę z obuwiem.

Niezbyt mogę się wypowiedzieć o trzymaniu w deszczu bo nie trafiłem na szczęście na zła pogodę ale myślę, że nie powinno być z tym problemu. Continentalowa guma, która miałem w innych butach Adidasa raczej zawsze daje radę.

Do tej pory przebiegłem w nich kilka treningów + maraton. Buty są w dobrej kondycji, nic się nie zniszczyło, nie widać śladów starości itp.

Po maratonie nie stwierdziłem żadnego dyskomfortu dla stóp więc finalnie cieszę się, że dało się odczarować fatum złego wyboru 🙂 Wszystkim którzy planują je kupić polecam jednak dobrze przemyśleć rozmiar. Może warto zaryzykować mniej niż zawsze.

Kalenji Jogflow 100.1

Spojrzawszy krytycznym okiem na stan moich butów do biegania weekendowego (osobna pula niż w tygodniu :)) uznałem, ze część już pora przeznaczyć na rower, codzienne chodzenie a część wywalić 🙂 Oznacza to nie mniej nie więcej, ze trzeba uzupełnić braki i kupić coś nowego 🙂

Pare razy pisałem już, ze nie jestem zwolennikiem drogich butów – słabo je wybieram albo rozczarowują mnie różnymi „wadami”. Z tego powodu wybór był raczej oczywisty – wycieczka do Decathlonu i tam zakup czegoś ze środkowej polki cen.

Modele od mojej ostatniej wizyty się już pozmieniały. Teraz za 99 zł można kupić but o nazwie Jogflow 100.1.

Kalenji Jogflow 100.1

Pierwsze co rzuca się w oczy to poszerzona konstrukcja. Najbardziej w piankowej podeszwie ale i cholewka ma więcej miejsca niż kiedyś. Z tego powodu po przymiarce wróciłem do rozmiaru 45 (ostatnie jakie kupiłem w Decathlonie to były 46). Noga (moja) ma luz, wygodnie się go zakłada i nosi. Zbyteczny wprawdzie jest ten szpiczasty czubek no ale może jakiś sens on ma.

Buty są całkiem ładne, nowocześnie wykonane. Cholewka dość przewiewna. Całość lekka. Producent pisze wprawdzie o amortyzacji, miękkości ale wg mnie są raczej sztywne. Zaznaczę tu jednak, ze w sposób pozytywny. Nie czuje się, ze trzeba „walczyć” z nimi w czasie biegu czy czekać aż się rozbija, uloza do nogi. Od razu mi przypasowały i dobrze mi się w nich biega na dystansach 5-10km.

Gumowana (na przedzie i tyle) podeszwa trzyma się w sposób poprawny drogi. W czasie deszczu, na asfalcie nie czułem obaw o stabilność.

Mam je wprawdzie na tyle krótko, ze ciezko coś powiedzieć o trwałości ale myślę ze zwyczajowy rok-dwa dadzą radę. A później spokojnie wymienię je na coś kolejnego.