Krótko i na temat 🙂 Po Piekle Czantorii nogi czułem jak przy początkach biegania. Z tego powodu pierwszą połowę tygodnia przebimbałem. Później zaś wciągnęły mnie prace poza biegowe i do weekendu sportu nie było.
Źle, bo biegi w sobotę i niedzielę szły straszliwie ciężko. Niby tylko 6 dni przerwy ale ewidentnie ciężko mi było się rozpędzić 🙂
Data: 26/11/2016
Dystans: 10,03 km Czas: 01:00:46 Średnie tempo: 6:04 min/km
Ale się wystraszyłem pod koniec biegu 🙂 Truchtam sobie wolniutko szlakiem w Górach Sowich gdy z tyłu coś nagle zaszeleści. Odwracam głowę gotów do ucieczki 🙂 a tu… biegacze. Ludzie chyba nie mają co robić, by w niedzielę o 07:00 latać po lasach. Wszystkiego bym się spodziewał w tym miejscu i o tej porze ale nie człowieka 🙂
Czyli o tym jak jak wybieranie najkrótszej drogi może zostać ukarane 🙂
19/11/2016 odbyła się jesienna edycja biegu – Beskidzka 160 na raty. W skład tego wydarzenia wchodziły 3 dystanse: 21 km, 42 km i ultra 63.
Na ostatnie swoje długie zawody w tym roku wybrałem maraton bowiem gwarantował on 1 pkt do UTMB. 1 pkt czyli właśnie tyle ile brakuje mi do Biegu Ultra Granią Tatr.
Zapisy na bieg działały już w najlepsze kiedy wpisałem się na listę i dokonałem opłaty. W sumie to były już nawet w swojej schyłkowej fazie, bo opłaciłem już po ostatnim podanym na stronie organizatora terminie. Nie byłem pewien ile $ powinienem przelać, ale na zadane pytanie organizatorzy odpisali szybko za co dla nich duży plus.
Większość informacji o biegu była na jego stronie: http://www.beskidzka160naraty.pl/
lub też na FB więc raczej nikt nie powinien mieć jakichś trudności. Finalne detale pojawiły się dość krótko przed biegiem (np. godziny odpraw technicznych itp.) ale czas ten był i tak akceptowalny i nie stwarzał żadnych problemów.
Tym razem logistyka biegowa poszła mi szybko. Zabrałem wszystko to co na ostatnie zawody (UltraKotlina). Odchudziłem nawet trochę plecak bo zrezygnowałem z powerbanka i dodatkowych ciuchów. Prognozy zapowiadały znośną pogodę, nie było więc sensu ciągnąc ze sobą nie wiadomo co.
Ponieważ do Ustronia mam trochę daleko to rodzinnie wyruszyliśmy dzień wcześniej. Droga dobra, zakwaterowanie też. Rozczarowuje w sumie tylko sam Ustroń Polana (nic tu nie ma do zobaczenia oprócz gór :)) ale nie zwiedzanie było przecież celem wyprawy.
Po spacerku (około 1,8 km na miejsce biura zawodów). sprawnie i szybko wydano mi numer, chip i gadżety. No może nawet za szybko 🙂 bo nie dali mi numeru i dopiero po chwili wydający sobie o nim przypomniał. W sumie uratowało mnie to, że grzebałem po torbie patrząc co ciekawego dali. Gdybym wyszedł od razu, pewnie odebrałbym go przed samym biegiem 🙂
Pakiet startowy trochę słaby (dla fanów takich rzeczy). Torba materiałowa, kubeczek, karta rabatowa i parę ulotek. W sumie wszystko co było podane na stronie orga ale za startową kasę mogli jednak jeszcze na coś się szarpnąć.
Chyba zaczyna się okres zarabiania na biegach bo co na jakiś pojadę to wydaje się sporo, a szału gadżetowego nie ma. Życie…
Po atrakcjach tych, pozostało powrócić na kwaterę i szykować do biegu.
Start był o 05:00. 04:15 to odprawa techniczna więc wstałem około 03:00 by spokojnie zjeść i dojść z buta na start.
Kiedy już przemaszerowałem połowę drogi, zgarnęli mnie życzliwi ludzie jadący na ten sam bieg autem. Podyskutowaliśmy chwilkę no i można było już słuchać szczegółów odprawy. Co, gdzie, jaka trasa, Konkretnie i jasno, kolejny plus.
04:45 ostatnie wyjście w krzaczki :), rozgrzewka i tłum wariatów ruszył na start by zgodnie z harmonogramem wyruszyć na spotkanie z piekłem 🙂
Czemu piekłem? bo bieg reklamowany jest jako jeden z trudniejszych w Polsce. Przy dystansie ultra suma przewyższeń to około +5000m, maraton +3500 i półmaraton +2000.
Oprócz dystansu prawdziwą trudnością jest profil trasy. Nie ma tu lekkich i przyjemnych odcinków, cały czas pniemy się do góry albo zbiegamy w dół. Organizatorzy w piekielny sposób zadbali o rozrywkę wytyczając górską trasę po kilku stokach czy wyciągach narciarskich. Żeby było ciekawiej nachylenia każdego z odcinków oscyluje w okolicy 30 stopni. Prawdziwą wisienką na torcie jest zaś ostatnie podejście na metę (prowadzące pod wyciągiem narciarskim) gdzie na odcinku 1,4 km mamy 36 stopniowe nachylenie w górę. Mi pokonanie tego odcinka zajęło jakieś 51 min.
Oprócz górek swoje dołożyła też pogoda. Po niedawnych opadach deszczu i śniegu na trasie pozostało mnóstwo błota które w połączeniu z luźnymi kamieniami, liśćmi skutecznie spowalniało wspinanie się i zbieganie w dół. Ci co byli tu we wcześniejszych latach mówili, że bywało jeszcze gorzej ale dla mnie i to wystarczyło w zupełności.
Nie będę tu opisywał po kolei wszystkich wspinaczek i zbiegów ale zaręczam, że można było się zmęczyć. Strome górki nie pozwalały na bieg. Przeważnie się szło. Większość błotnistych zbiegów też nie zachęcała do rozpędzenia się. Tuptałem wolno jak słoń, głęboko cisnąć pięty moich Kanadii w błocko, tak by złapały chociaż trochę przyczepności. Szczęśliwie łapały ale i tak nie czułem chęci by przyśpieszyć.
Huśtawka góra/dół szybko wycisnęła ze mnie siły a prawdziwe atrakcje miały się dopiero zacząć. Po punkcie odżywczym (około 12 km) przyszło mozolnie piąć się pod kolejny stok. Jakieś 25 min na km szału nie robi. Kolejny killer to „ostatnia” górka przed końcem okrążenia. Może nie tak długa ale solidnie dawała w kość (znów ponad 23 min/km). Po niej pozostało jeszcze zbiec stromym zboczem nartostrady do punktu żywieniowego.
Pierwsze okrążenia wraz z postojem na pkt zajęło mi około 04:11. W drugim bufecie miałem psychiczny kryzys bo wydawało mi się, że nie ma opcji bym zdarzył na metę w limicie (tu moja pomyłka bo wydawało mi się, że jest 9 godzin a było 10). Rozważałem nawet czy nie zakończyć tutaj ale szczęśliwie mimo, że nie mam fest szybkości, odwagi by przełamywać limity (w znaczeniu np, biegu aż do kresu sił, szybko słucham organizmu, że pora maszerować) to mam jednak upór. A ten kazał ruszyć dalej.
Jeśli pierwsze kółko ostro dało w kość to drugie dobiło na maksa. Przy wejściach co jakiś czas musiałem stawać by uspokoić tętno. Dodatkowo pod górki łapały mnie skurcze mięśni i parę razy musiałem je masować . Musiało być grubo bo do tej pory nigdy tego nie miałem. Zbiegi paliły kolejne grupy mięśni ale ciągle parłem do przodu.
W 3 pkt odżywczym uświadomili mnie, że limit to 10 godzin więc wyszło mi, że szanse są.
Przed finalną „prostą” (1,4 km podejście pod wyciąg) pojawiłem się z zapasem około 50 min do limitu. Ruszyłem i tutaj rzeczywiście było już piekło w najczystszej postaci. Podejścia już nawet nie po 100 m i chwila na złapanie oddechu. Błoto ściągające nóżki w dół. Najprzyjemniejsze rozczarowanie zaś przeżyłem kiedy wyciągnąwszy się stalową linką (dla ułatwienia była na końcu ścieżki) zobaczyłem c.d. – łączkę nartostrady. O kurde… Co powiedziałem i pomyślałem o ludziach, którzy zrobili ten bieg to moje 🙂
Przed samą metą pojawił się jeden z organizatorów dopingując mnie by się nie poddawać bo już prawie koniec czasu. Sił starczyło mi by iść, a nie stawać (chociaż czułem coraz mocniejsze skurcze mięśni).
Zwycięstwo! Po naprawdę ciężkiej walce ze swoimi słabościami i limitem czasowym rzutem na taśmę udało mi się osiągnąć metę w czasie 10:01:16. Na trasie maratonu byłem ostatnim sklasyfikowanym zawodnikiem (43), niemniej dotarcie na metę i tak uważam za swój spory sukces. W tak trudnym biegu jeszcze nie miałem okazji jeszcze uczestniczyć.
Celebracji żadnej na górze nie było. Organizatorzy zbierali sprzęt, ja szybko pobrałem przydziałowe piwo i poleciałem na kurs wyciągiem w dół. Szczęśliwie się na niego załapałem bo wyłączali go około 15:30 i chwila dłużej a bym dreptał w dół z buta.
W dolnej stacji wyciągu, czekała na mnie rodzinka. Zjadłem trochę makaronu z warzywami, szybkie przebranie i pozostało wracać do domu.
Podsumowując. Nazwa biegu dobrze oddaje to co czeka biegaczy na trasie i zdobycie tego 1 pkt UTMB odczytuję jako sporo trudniejsze niż np. 130 km Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Jak napisałem na początku – nie zawsze warto planować po najmniejszej linii oporu, bo może wyjść trochę inaczej.
W 46 tygodniu, w 3 biegach, pokonałem 50,64 km. Nieźle zważywszy, że jednym z nich był bardzo cieżki górski maraton – B160nR Piekło Czantorii. Gorzej za to, że ciągle trenuję dość nieregularnie – ciężko mi powrócić do 4 treningów w tygodniu.
Data: 15/11/2016
Dystans: 2,95 km Czas: 00:17:58 Średnie tempo: 6:05 min/km
Połączenie przyjemnego z pożytecznym 🙂 Odstawiałem rano samochód do serwisu więc do domu przybiegłem na nogach.
Biegło się dobrze oprócz tego, że rano było bardzo zimno. Chyba pora na stałe przerzucić się na cieplejsze ciuchy.
Data: 16/11/2016
Dystans: 3,25 km Czas: 00:19:26 Średnie tempo: 5:59 min/km
Odwrotność biegu z wtorku. Tym razem leciałem po samochód 🙂 Cały dzień była znośna pogoda a gdy tylko wyszedłem z domu rozpadało się. Oj, wcale nie lepiej niż przy mroziku.
Data: 19/11/2016 – Piekło Czantorii
Dystans: 44,00 km Czas: 10:01:16 Średnie tempo: 13:44 min/km
Tegoroczna edycja to już mój trzeci City Trail. Żeby nie było za nudno, tradycyjnie wystartowałem odpuściwszy biegi z zeszłego roku (wychodzi więc start mniej więcej co dwa lata).
Dylemat mam tu trochę czy opisywać ten bieg od strony organizacyjnej. Dla mnie nie jest on żadną nowością, wydaje mi się, że większość biegaczy też o nim słyszała. Skupmy się więc na stronie sportowej 🙂
Ponieważ pierwszy bieg cyklu kolidował mi z innymi zawodami, listopadowe 5 km miało być tegorocznym debiutem na tym dystansie. Z jednej strony miałem spore obawy czy 10 km Bieg Niepodległości (dzień wcześniej) nie osłabi mojej dyspozycji, z drugiej czułem, że tym razem czasy będą dużo lepsze niż w poprzednim cyklu.
Z optymistycznej matematyki wyszło mi, że może wyjdzie 20 min? 🙂
Na miejsce biegów przybyliśmy z rodzinką dość wcześnie bo zapisałem synka na biegi dzieci (najmłodsza kategoria). Mały bąk zadowolony, wcześniej trenował do tego biegu sumiennie biegając z mamą po ulicy koło domu.
Że sił mu nie zabraknie to byłem pewien bałem się bardziej, że się może w tłoku dzieci przewróci, może będzie ostatni i strzeli focha nie chcąc biec dalej 🙂 Z tego powodu opowiadaliśmy mu, że biec będziemy wolniutko, miejsce nie jest ważne a zobaczy jak to jest i najwyżej w kolejnych biegach poleci szybciej.
Na szczęście nic negatywnego miejsca nie miało. Spokojnie sobie truchtał by w końcówce przyśpieszyć. Podczas biegu dopytywał się zdziwiony czy może wyprzedzać 🙂
Po tym wyczynie, jako że było zimno, rodzinnie udaliśmy się posiedzieć w aucie, a przed biegiem głównym sam poszedłem na start.
Wiadomo solidna rozgrzewka, a po niej ustawiłem się na strefie 22 min.
Start i lecimy 🙂
Organizatorzy cieszyli się, że we Wrocławiu pobiją kolejny rekord frekwencji (pobili, było 491 osób na mecie). Niestety statystyki może i fajne ale to już za dużo jak na początek tego biegu. Mocno trzeba było uważać na parkowej alei by na kogoś nie wpaść. Biegacze momentami blokowali, biegli wolniej i trzeba było szarpać tempo by wyprzedzić. Po około 1 km się przerzedziło, wolniejsi zostali z tyłu a szybsi odskoczyli. Tu już biegło się w miarę komfortowo.
Po tym dystansie wyszło mi, że z tymi 20 minutami coś mnie poniosło i w życiu tak szybko teraz nie pobiegnę 🙂 Błąd w obliczeniach wziął się z tego, iż wydawało mi się, że w Twardogórze biegłem po ~04:35 na km (a to 10 km) no to tu mogę biec po 04:00. Taaa, tylko tam biegłem nie po 04:35 a bliżej 04:55. Różnica kolosalna.
Patrząc na międzyczasy we Wrocławiu robiłem po około 04:39. Mogło by być lepiej niemniej i tak zadowolony jestem. Pokrywa się to z moimi wynikami na innych dystansach więc ok. Na mecie zameldowałem się po 23:15 i zająłem 169 miejsce.
Fajny bieg. Planuję utrzymać podobne wyniki i na kolejnych (a może uda się lepiej?). Zobaczymy. Może wtedy w generalce wpadnie jakieś lepsze miejsce. Nie na podium ale przynajmniej bliżej numerów dwucyfrowych 🙂
Kolejny z biegów, które lubię i staram się w nich zawsze wystartować. Nie będę pewnie bardzo obiektywny ( bo częściowo organizują go osoby z naszego klubu + wpisowe mam darmowe) ale jednak uważam, że przygotowany jest dobrze. Mimo, że zawody te odbywają się w małej miejscowości to naprawdę nie ma się czego wstydzić, a dodatkowe walory biegowe (trasa wymagająca i malownicza) dodają mu uroku. Podsumować można by go już tu, że warto wystartować, no ale coś tam o biegu jeszcze skrobnę 🙂
Przechodząc więc do spraw przyziemniejszych 🙂 Logistykę około-biegową opisywałem przy okazji poprzednich edycji:
Nie ma więc sensu tu się jakoś specjalnie powtarzać. Znaczących ulepszeń nie zauważyłem, szczęśliwie ewidentnych minusów też. Rejestracja, przybycie, odbiór pakietu poszły sprawnie no i można było szykować się do biegu.
Prognozy na ten dzień były pozytywne. Pogoda spłatała jednak biegaczom psikusa i spadł dzień wcześniej śnieg. W połączeniu z rozmiękłymi drogami dało to wymagające podłoże. Ci co nie wzięli terenowych butów musieli być chyba niezadowoleni.
Po załatwieniu niezbędnych formalności, pozostały do startu czas poświęciłem na luźne dyskusje ze znajomymi. Biegło nas kilkanaście osób z klubu, 2 z mojej rodziny więc na nudę nie dało się narzekać. Poprzekomarzaliśmy się kto kogo odstawi, a kto nie da rady.
Ciekawostką jest fakt, że w tłumie biegaczy sporo zauważyłem tych samych, lokalnych zawodników. Biegając w tych rejonach, sporo osób kojarzę już wizualnie widać więc, że ekipa startująca wszędzie w większości jest ta sama 🙂 No ale nowe osoby też oczywiście były, czyli ciągle biegi znajdują kolejnych wielbicieli 🙂
Ostatnie 20 min. przed startem to rozgrzewka. Trochę w miejscu, trochę truchtu. Od ostatnich kłopotów z nogami przywiązuję teraz do tego większą wagę . Widać jak to człowiek uczy się po szkodzie 🙂
Zwyczajowo przed samym startem hymn, przemówienie Wójtowej i poszło. Wystartowali.
Nauczony zeszłym rokiem pamiętałem tym razem o strategii. Ponieważ pierwszy kawałek (około 1,5 km) to wspinaczka pod górę ruszyłem więc ostrożnie i wolno. Tempo około 07:27 pierwszy km, później 06:02 na drugim. Pilnowałem by nie rwać i się nie zajechać już tutaj.
Gdy się wypłaszczyło przyśpieszyłem. Kilometry 3-5 weszły w 5:19, 5:16 i 4:50. Dobrze to szło, dawałem radę.
Po tym, 3 kilometrowym oddechu, znów zaczęło się podejście. Około 2 km dość sporej górki na której początkowo biegłem, ale w końcu uznałem, że nie ma sensu się mordować. Przeszedłem do marszu. Mój bieg wcale szybszy tu by nie był a sił jednak poszłoby dużo więcej. Wspinaczka dokonała się w 06:21 i 06:53.
Jak to w życiu bywa po górce nastąpił zbieg (bardziej to wypłaszczenie ale ok). Szybciutki kilometr w 05:29 by rozpocząć najtrudniejszy moment trasy. Wspinaczkę na Górę Włodzicką (757 m n.p.m.).
Tutaj już żartów nie było. Solidne ~1 km podejście zrobiłem w 08:29). Za szczytem niestety nie było najlepiej. Bardzo stromy zbieg przez kilkaset metrów nie pozwolił się od razu rozpędzić. Mimo trailowych Adidasów czułem się na nim mocno niepewnie i truchtałem wolniuteńko. Gdy zrobiło się bardziej płasko ruszyłem „z kopyta” robiąc kolejny km w 04:26. Pędziłem ładnie, dodatkowo motywowany tym, że czułem na plecach oddech 🙂 kolejnego biegacza. Niestety końcówka biegu mimo, że z górki prowadziła po takim błocie, że hej. Spękałem trochę i zwolniłem. Osoba za mną wykorzystała to i wyprzedziła mnie. W sumie jednak nie żałuję, bo za chwilę w błocku/koleinach wygięło mi nogę tak, że przez moment myślałem, że znów skręciłem kostkę. W pełnym pędzie pewnie byłoby już po zawodach, tu poczułem trochę bólu, ale dawałem rade biec dalej. Coś sobie nadwyrężyłem to fakt, bo czułem to miejsce w późniejszych dniach (ale nic nie napuchło i biegać chodzić mogę. Uff.).
Całość biegu skończyłem w około 01:02:04 wg wskazań mojego Suunto. Nie da się tego bezpośrednio porównać z poprzednimi edycjami bo co rok trasa jest inna ale w mojej ocenie zacnie
Po biegu zasłużony medal :), ciepły posiłek i dopchanie się ciastem, herbatą. Ciasta wyszły świetne, smakowały mi. Ponieważ losowania nagród miały być dla osób spoza powiatu to już na koniec nie czekałem, ale wraz z resztą rodziny udaliśmy się do domu.
Szybko podsumowując całość. Bieg dla mnie ok. Pod względem sportowym jak i organizacyjnym.
– Największy minus jaki widzę to brak profesjonalnego pomiaru czasu. Na mecie zapisywano biegaczy ręcznie. Podobno przybiegali wszyscy tak, że dało się to ogarnąć, ale maniacy cyfr raczej z tego zadowoleni nie będą.
+ Zwolenników ostrej rywalizacji z pewnością ucieszył fakt, że w tym roku bieg ściągnął naprawdę sporo utalentowanych biegaczy, gdyż jak dobrze zrozumiałem był jednym z tych, na których punkty mogą zdobyć zawodnicy Ligi Biegów Górskich Dare 2B. Najlepsi wyniki wykręcili niezłe, chciałbym kiedyś móc tak „latać”.
+ Większa niż w poprzednim roku liczba biegaczy była jeszcze do ogarnięcia przez organizatorów, na trasie też przesadnego ścisku nie było. To plus bo w niektórych zawodach ludzi jest po prostu za dużo. Niemniej w przyszłym roku będzie limitacja miejsc (do 200 jak słyszałem). Może to i dobrze. Dzień później biegłem we Wrocławiu w CT, gdzie na trasie było raczej już ciasnawo.
Po solidnym tygodniu 44, 45 nie porażał ilościami kilometrów. Obijałem się treningowo, za to uczestniczyłem w dwóch zawodach 🙂 Dyspozycja na nich okazała się dobra, wyniki zanotowałem całkiem, całkiem.
Data: 08/11/2016
Dystans: 8,15 km Czas: 00:43:02 Średnie tempo: 5:17 min/km
Bieg jak ja to mówię na odmulenie. Wykonany w sporo szybszym tempie niż zwyczajowe treningi przy czym każdy kolejny kilometr szybciej od poprzedniego. Fajnie.
Data: 11/11/2016 – Górski Bieg Niepodległości w Świerkach
Dystans: 10,32 km Czas: 01:02:04 Średnie tempo: 6:01 min/km
W tym roku znów naszła mnie chęć pobiegać w City Trailu. Pierwszy bieg niestety kolidował mi z innymi zawodami ale teraz już koniec obijania startował będę cyklicznie. Miałem (nierealne) zakusy na 20 min, ale i tak wyszło bdb.
Miniony tydzień o dziwo zamknął się całkiem ładną liczbą 59,33 km. Jednak sporo wolnego = więcej chęci i możliwości by pobiegać. Pokonany dystans dokonał się w 5 treningach, które wyglądały tak:
Data: 31/10/2016
Dystans: 12,25 km Czas: 01:14:57 Średnie tempo: 6:07 min/km
Ponieważ noga trzymała się całkiem zdrowo, a poprzednie biegi nie spowodowały nawrotu urazu, udałem się na troszkę dłuższy bieg po Sowigórskich okolicach. Tempo spokojne ale trochę górek pokonać się udało.
Data: 01/11/2016
Dystans: 8,31 km Czas: 01:05:39 Średnie tempo: 7:54 min/km
Tym razem asfaltowy odcinek pod Oleśnicą. Wystartowałem troszkę szybciej niż ostatnio i nawet to szło. Trasę pokonałem negative splitem 🙂 Co kilometr to trochę szybciej (pod koniec po 05:30).
Data: 05/11/2016
Dystans: 9,99 km Czas: 01:00:01 Średnie tempo: 6:00 min/km
Powrót w góry, aczkolwiek całość po asfalcie. Późno wybrałem się na ten bieg (ciemno już było) i finalnie zwyciężyła opcja lekkiej i przyjemnej trasy ~10 km (około 3 km w górę, reszta lekko z górki). Dobry bieg i gdyby nie wspomnienie o obiedzie 🙂 mogło być jeszcze lepiej.
Data: 06/11/2016
Dystans: 20,62 km Czas: 02:11:11 Średnie tempo: 6:22 min/km
Ostatnie tygodnie, mocno nieregularne i z małym kilometrażem nie zawierały praktycznie żadnych dłuższych wybiegań. To źle :(, czułem to i zdecydowałem się jednak coś większego polecieć.
Trochę ponad 20 km pobiegłem, ale szło ciężko 🙁 Nie wiem czy to zasługa słabszych treningów w poprzednich tyg. czy jednak trudy bieżącego (w sumie podwoiłem dystans w porównaniu do poprzednich). Nogi miałem ciężkie, psychika podpowiadała by pospacerować. Jednak z wybiegań nie można rezygnować bo później trzeba za to odpokutować.
No to lecimy 🙂 Podsumowanie ostatniego tygodnia. Ubiegałem 24,85 km, były 3 treningi. Słabo, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że przytrafiła mi się kontuzja i drastycznie zmniejszyłem kilometraż, tak by nie pogłębić urazu.
Statystki ratuje trochę cały październik, bo na liczniku pojawiło się 208 km. Ale i tu bez 83 km UltraKotliny, wynik były marniutki.
Data: 25/10/2016
Dystans: 06,27 km Czas: 00:40:48 Średnie tempo: 6:30 min/km
Nie wiem jak to się stało ale podczas tego biegu zaliczyłem swoją pierwszą, niespowodowaną warunkami zewnętrznymi, kontuzję.
W planie miałem 2 zwykłe kółka po Oleśnicy. Wystartowałem spokojnie, wolno kręcąc kilometry. Po około 5,5 km nagle ostro ni to zakłuło mnie, ni to złapał mocny skurcz w tyle lewej nogi (mięsień dwugłowy uda?). Aż stanąłem i zacząłem rozmasowywać te okolice zdziwiony o co chodzi. Przy tym tempie i kilometrach skurcz to chyba niemożliwe, zresztą nie chciało odpuścić znaczy coś poważniejszego 🙁
Niestety przy próbie biegu noga bolała, iść jakoś mogłem. Doszedłem jeszcze te 500 metrów ale, że nie przechodziło to dałem spokój i wróciłem do domu.
Tutaj zacząłem solidnie (ale wiadomo, z głową :)) nogę rozmasowywać, rozciągać. Posmarowałem też nagrzewającą maścią (pewnie lepsza byłaby chłodząca ale takiej nie miałem). Do końca dnie siedziałem już spokojnie i się regenerowałem.
Skąd mi się to zrobiło to nie wiem do dzisiaj 🙁 Faktycznie po całym dniu siedzenia w pracy, rozgrzewkę przed biegiem odwaliłem i skłaniam się ku temu. Ale czy to jedyna przyczyna – dyskusyjne. W końcu 5 km w nogach już miałem, powinno chyba szybciej złapać jak coś.
Data: 26/10/2016 – Testy butów Salomon
Dystans: 08,49 km Czas: 00:59:48 Średnie tempo: 7:02 min/km
Poranek i większość tego dnia to wielki znak zapytania co robić. Zapisałem się wcześniej na testy Salomona, potwierdziłem przybycie ale bieganie w takim stanie to średni pomysł( tym bardziej, że niedługo kolejne dłuższe dystanse).
Noga podczas chodzenia w sumie mi nie przeszkadzała i to przeważyło, że jednak pojadę.
Szczęśliwie biegi były w tempie więcej niż wolnym, co pozwoliło mi je przetrwać bez większego uszczerbku.
Na 4 zrobione jednak kółka z każdym kolejnym zaczynałem mięsień jednak czuć coraz mocniej. Pierwsze kółko nic, drugie już zaczyna coś lekko się spinać, a trzecie i czwarte czułem ale bez hardcore-u.
Po bieganiu była naprawdę solidna porcja rozciągnięć i stwierdzam, że to mi pomogło. Czułem się dużo lepiej.
Profilaktycznie jednak uznałem, że teraz pora przystopować z biegami. Nogę oszczędzałem, smarowałem maściami rozgrzewającymi i tak sobie odpoczywałem.
Dystans: 10,08 km Czas: 01:20:40 Średnie tempo: 7:58 min/km
Po kilku dniach odpoczynku, próbne bieganie zrobiłem ze swoją małżonką. Wolniutko oblecieliśmy 10 km.
Noga ok, nic nie rwało, nie bolało. Miałem ją tylko lekko sztywniejszą. Przy okazji chyba przenosiłem obciążenia na inne mięśnie bo na końcu bolała mnie lewa połowa tyłka. Ups 🙂
W kolejnych treningach, jak na razie, jest ok więc liczę, iż to chwilowy spadek formy.