Samsung Galaxy Watch 46mm

YOUTUBE: Samsung Galaxy Watch 46mm

Tytułowy smartwatch to kolejna moja próba sprawdzenia czy nie wchodząc w „profesjonalne” zegarki biegowe można z powodzeniem używać smartwatcha do zastosowań codziennych jak i trenowania sportu.

Wcześniej za każdym razem coś mi nie wyszło. A to brakowało jakiejś opcji, a to słaby był gps. Jak nie powyższe zaś to okazywało się, że urządzenie się zepsuło 🙂

Tym razem jest dobrze. Samsung działa, w sumie ma wszystko co mi potrzeba no i całkiem sprawnie radzi sobie z zapisem trasy. A, no i eksportuje dane 🙂 Czyżby w końcu strzał w dziesiątkę?

No dobrze, nie przedłużam, zapraszam do obejrzenia małej galerii zdjęć a więcej o zegarku w moim filmie:

Test Samsung Galaxy Watch 46 mm

Galeria zdjęć zegarka:

Póki jesteś w ruchu to żyjesz

Przypomniała mi się dyskusja z internetowego forum. Ktoś napisał o dziadkach biegających co tydzień zawody – maratony, półmaratony. Pokrzywieni starością, powłóczący nogami ze zniszczonymi stawami. Ani to piękne, ani zdrowe.

Dzisiaj rano wszedłem na wagę. Pokazała 93,8 kg. Od ostatniego ważenia przytyłem 2 kg. Tak myślę, że wystarczyło do tego ostatnie 3 tygodnie. Prawie nie biegałem, jadło się niezdrowo i dużo przepijając colą.
Nigdy nie byłem przesadnie szczupły. Ale 9x już czuć. Gdzie nie pójdę to się zasapię i zapocę jak świnia. Chwilę nie biegałem i już z powrotem zaczynam czuć kolano.

Wystarczy. Wstałem, założyłem sportowe ciuchy i pobiegłem. Spokojnie, niedużo (5 km). Zmęczyłem się pod koniec jakbym robił to pierwszy raz ale jestem zadowolony i szczęśliwy.
I tak sobie myślę, że wolę być pokracznym starcem, który włócząc nogami leci kolejne 42,195 km niż leżącym w łóżku grubasem, który nie chodzi, ma rozwalone wszystkie organy i uskarża się na choroby.

Bo póki jesteś w ruchu, to żyjesz…

Wrzesień 2020

Żeby nie wprowadzać ponurego nastroju nie będę smucił już jak to słabo pobiegałem we wrześniu. No słabo, co zrobić 🙂

Bieganie: 61.06 km
Rower: 251 km
Chodzenie: 15.80 km

Wrzesień wpisuje się trochę w kanon poprzednich miesięcy. Krótkie odcinki biegowe, sporo roweru.
Całość nie wyglądałaby tak źle, ale tak naprawdę to biegowe miałem pierwsze 2 tygodnie. Później bieganie w sumie już nie było.
Trzeci tydzień to mój wyjazd rowerowy. Po nim, wiadomo zrobiłem kilka dni odpoczynku ( i tylko 1 bieg).
Czwarty tydzień trafiła mnie jakaś infekcja (bo raczej nie covid :)). Katar, zatoki, osłabienie ogólne. We wtorek jeszcze trening był a później siedziałem w domu 5 dni i wracałem do siebie.
Piąty, niedawno zakończony tydzień to taki okres resetu. Biegać, rowerem jeździć bym mógł ale mi się nie chciało. Potrzebowałem jakoś się wyluzować, wrócić do siebie fizycznie i psychicznie.

Myślę, że wracam powoli na lepsze tory i teraz już pójdzie lepiej.

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd – część 3/3

DRUGI DZIEŃ JAZDY (ŚRODA) – PODZAMCZE – KRAKÓW (110 KM)

Czyli nic, nie jest tak proste i oczywiste jak się wydaje 🙂

Drugi dzień naszego rajdu zapowiadał się ciężej niż pierwszy. Największymi problemami jawił nam się czas i dystans. Niestety, konieczność złapania pociągu do Częstochowy o 19.15 (następny był już po północy) wymuszała takie zaplanowanie jazdy by na niego koniecznie zdążyć.
Z matematyki wyszło nam, że przejechać musimy 100 km (no bo we wtorek wpadło 90 :).
Jak wspominałem, w pierwszy dzień Żona zaliczyła awarię przerzutki czyli nie było opcji nadrabiać po prostej i z górek. Policzyliśmy, że bezpiecznie będzie zakładać w takim razie tempo około 10km/godz., co daje 10 godzin jazdy. Aby był jakiś zapas postanowiliśmy ruszyć o 06:30. Czasowo mielibyśmy więc ~12,5 godziny na jazdę.

Wszystko zaplanowane, należy realizować 🙂 Pobudka miała być o 05:00, skiepściłem coś jednak i ustawiłem budzik na 05:30. W sumie i tak nie było co robić w pokoju więc szybciutko się zebraliśmy, założyliśmy sprzęt na rowery i o 06:00 udaliśmy się na zamówione śniadanie. Jajecznica z chlebkiem nie była tak zła, wzmocnieni ruszyliśmy w drogę.

Już na starcie czekał nas kilometrowy podjazd do Ogrodzieńca. Mimo „rześkiego” poranka, rozgrzaliśmy się momentalnie. Przy zamku szybkie zdjęcia no i pora pędzić dalej.

Zamek Ogrodzieniec.
Zapowiada się ładny dzień 🙂

Droga początkowo wiodąca malowniczymi polami, skierowała nas w las. Nie było tak źle, pierwsze 10 km zrobiliśmy w 57 min. Niestety, im dalej w las, tym gorzej. Szlak wyboisty, pod górę, dużo luźnych kamieni. Kolejne godziny to już powolne tracenie. I sił i dystansu.

Co gorsze słabo szło nam realizowanie części turystycznej. Opuściliśmy ruiny strażnicy w Ryczkowie [92,4 km]. Trochę niezauważony przeszedł też Zamek Pilcza w Smoleniu [98.8 km]. Przynajmniej pod względem fotograficznym 🙂
Wiecie jak to jest, najpierw czekasz, czekasz aż będzie lepsze ujęcie i nagle jest całkiem po tym ujęciu 🙂 Tak było tutaj. Najpierw zamek miałem pod słońce, a później okazało się, że drzewa zasłaniają go tak skutecznie, że aparatu nawet nie było sensu wyciągać. Trudno…

Droga, wymagająca w dalszym ciągu, doprowadziła nas w Dolinę Wodącej. Leśne tereny, ciekawe skały, Jaskinia na Biśniku.

Jaskinia na Biśniku

Przy kolejnym odcinku [102.2km] można wspomnieć czasy wojny i zobaczyć pomnik poświęcony oddziałowy AK kpt. Hardego.

Pomnik partyzantów.

Kolejny punkt programu jaki nam gdzieś przepadł to ruiny zamku w Bydlinie [110.2 km]. Miał być a coś nie było 🙂

Droga po chwilowej poprawie, przechodzi dość szybko w trudny szlak. Jest pod górę, mnóstwo piachu. Nie ma wyjścia, pozostaje rowery pchać. Dużo osób wskazuje ten fragment jako najmniej przyjemny z całej jazdy.

Poprawa warunków następuje w okolicy Rabsztyna [124.8 km]. Tutejszy zamek na szczęście udaje się zobaczyć.

Zamek Rabsztyn.

Następne ciekawe miejsce na trasie to Olkusz. Warto odbić na chwilę z trasy i zobaczyć ładny rynek. Skusiliśmy się tu na szybką kawę i lody (w końcu! :)). Proponowałem również mojej Żonce jakiś obiad ale kręciła coś nosem, że jeszcze nie. Nie, to nie, przyszło za to odpokutować, bo później niestety na nic ciepłego czasu już nie było 🙂

Rynek w Olkuszu.

[132,6 km] Osiek. Lepszy asfalt kończy się, wygląda, że trzeba polną droga piąć pod górę. Wyleźliśmy i zwątpiliśmy. Czy to na pewno tu? Nawigacja w komórce, pokazuje, że jesteśmy jakoś z boku szlaku. Zjeżdżamy z powrotem do wsi i…. katastrofa. To jednak była dobra droga. Nic, pozostaje znów wspinać się pod górkę. Znaki oczywiście były, wystarczyło lepiej się rozglądać.

Pola, łąki…

Dobrze chociaż, iż piękne plenery wynagradzają ten bezsensowny trud. Pola, łąki zapewniają świetne widoki. Dla spragnionych skał, za jakiś czas monumentalna skała Powroźnikowa.

Skała Powroźnikowa. Mijamy ją dołem ale jakby był czas, można by się wspiąć kawałeczek…

Jakoś w tej okolicy zaczyna mi się zapalać lampka ostrzegawcza w głowie. Mój rower nie hamuje. Coraz ciężej jest mi się zatrzymywać przy zjazdach w dół. Tylni hamulec był słaby ale, że przedni też?, to nie wiem o co chodzi 🙁 Niestety, im dalej tym gorzej.

Po zobaczeniu Kościoła w Paczółtowicach [147.3 km] poddaję się. Nie mam wcale hamulców. Zaczyna robić się gorąco. Wcześniej spowalniał nas brak przerzutek u mojej Justyny, teraz (i to dużo mocniej) spowalniam nas ja. Przed każdym zjazdem wytracam prędkość jak się da, zaczynam pomagać sobie nogami. Żona rusza trochę do przodu by ostrzegać przed zbyt dużymi zjazdami i ewentualnymi zakrętami za nimi. Na końcu Paczółtowic jest ostry zjazd. Nie daję rady, muszę zejść i iść.

Drewniany kościółek pw. Najświętszej Marii Panny.

Atrakcje turystyczne schodzą na drugi plan. Czas zaczyna gonić, a my przesuwamy się coraz wolniej do przodu.

Dolina Eliaszówki [148.8 km] za nami ale nie idziemy oglądać Klasztoru Karmelitów w Czernej.

Na trasie ciekawe miasteczko Krzeszowice [156,2 km]. Walcząc z rowerem i stawaniem chociaż przed światłami dla pieszych, mijamy bokiem Pałac Potockich. Nie wracamy, jest za mało czasu.

Za Krzeszowicami droga daje troszkę wytchnienia (bo jest po prostej). Sprawnie docieramy do rozwidlenia dróg przy Zamku Tenczyn w Rudnie [160.5 km]. Szlak skręca w lewo, do zamku trzeba albo pojechać 2 km w prawo (asfaltem) lub iść, od pobliskiego parkingu, a potem 400 metrów pod stromą górę. Debatujemy rodzinnie co robić. Ryzykownie tracić czas, ale z drugiej strony, przyjechaliśmy coś zobaczyć a nie tylko pedałować! Wychodzi, że najszybciej będzie 400 m pod górę. Żonka mówi, że nie idzie, będzie odpoczywać. Ja prawie biegiem robię tą cztery-setkę no i jest. Yyyy… w remoncie, zakaz wstępu. Wykazuję obywatelskie nieposłuszeństwo i wchodzę. Zanim mnie przegonili parę zdjęć udaje się zrobić i zobaczyć chociaż jak ten zamek wygląda 🙂
Szybki bieg w dół i jedziemy.

Ruiny Zamku Tenczyn.

W tym momencie pozwolę sobie skrócić dokładny opis szlaku.
Na trasie spotkacie już mniej skał. Odcinki prowadzą bardziej przez pola, lasy, wioski. Nie ma tu już w mojej ocenie bardzo spektakularnych zabytków, widoków.
Sporo za to podjazdów, a co gorsze szybkich zjazdów. Cuda wyczyniałem na rowerze. Albo jechałem jak wariat, albo wybierałem coraz gorsze fragmenty drogi. Pobocze, nierówności, liście, trawa pozwalały mi trochę wyhamować. Nogi dodatkowo służyły mi za hamulce. Tarłem butami o podłoże ile się da. Nie zawsze się dało, bałem się, by gdzieś się nie wyrąbać – było jednak krzywo, na poboczu luźne gałęzie, kamienie. Strasznie to męczyło. Dużo fragmentów i tak było zbyt ostrych na zjazd, musiałem schodzić i iść. Zwłaszcza przy Balicach jak na złość mnóstwo fragmentów w dół.
Przerwy robimy coraz krótsze, ale w którymś momencie dochodzi do nas, iż musimy przejechać nie 100 a 110 km. Nie wiem jak to wyliczyliśmy ale wygląda, że nie ujęliśmy odcinka prowadzącego przez Kraków.
By mieć chociaż teoretyczne szanse zdążyć na pociąg każde zejście z roweru = bieg. Zaskoczony jestem ale mimo prawie 100 km w siodle, biegnie mi się (z rowerem więc trudniej) całkiem, całkiem. Widać treningi pod ultra coś tam dają 🙂
Finalnie pojawia się tablica Kraków. Rezygnujemy z nawigacji przewodnikiem i Mapa.Cz. W Google Maps wbijamy target – Dworzec Centralny i jedziemy bezpośrednio do niego. Dobrze, że oboje wpisaliśmy trasę, bo jak na złość Google prowadzi słabo. Mi w którymś momencie, przestaje odświeżać trasę, żonie działa ale też marnie.
Sam Kraków to wyścig z czasem. Dobrze, że mają tu wygodne ścieżki rowerowe i jest po płaskim 🙂 Prujemy, nic nie oglądamy.
Ufff… jest. Na Dworzec wpadamy 18.45. Udaje nam się znaleźć Intercity, sadowimy się w nim i powoli schodzi z nas ciśnienie.

No i po bucikach.

Podróż pociągiem, upływa miło i przyjemnie. Cały wagon dla nas, rowery mamy na oku. Intercity ma swoje plusy, kupujemy herbatkę u obsługi i spokojnie sobie siedzimy.
Opóźnienia nie było żadnego, około 21:00 jesteśmy w Częstochowie. Podobnie jak wcześniej włączamy Google Maps. Niby tylko 8 km do hotelu, ale ten fragment drogi też przyjemny nie był. Szuram butami po asfalcie ciesząc się, że już ciemno i nikt nie widzi tej porażki.

Finalnie w hotelu meldujemy się o 21:45. Można odpocząć, by kolejnego dnia rano zebrać sie już w drogę powrotną do domu.

PODSUMOWANIE

ROWEROWY SZLAK ORLICH GNIAZD
Jeden z najstarszych, rowerowych szlaków w Polsce, ze wszech miar godny jest pokonania. Oznakowanie na trasie jest bardzo dobre, zaryzykowałbym stwierdzenie, że można by go przejechać po samych znakach.

Na trasie są sklepy, restauracje – spokojnie można uzupełniać prowiant na bieżąco, bez konieczności niesienia wszystkiego w torbach.

Piękne tereny (zamki, skały, pola, zabytki) czynią również tą wyprawę bardzo atrakcyjną. Widoki cieszą oczy i powodują, że chce się jechać.

Uwaga, jeśli jednak chcecie zwiedzać wszystkie atrakcje, to zarezerwujcie na jazdę minimum 3 dni. A idealnie by było wg. mnie jechać 4 dni (i mieć np. część ostatniego dnia na Kraków).

Sama trasa ostrzegam jest dość wymagająca. Mało tu po prostej, ciągle góra-dół. Zróżnicowana nawierzchnia, dużo szutru, kamieni, piachu powoduje, że najwygodniejszy będzie rower górski, na szerokich oponach. „Spacery” na trasie i tak będą 🙂
Jednak nie jest to trasa ekstremalna, średnio doświadczony turysta spokojnie ją przejedzie.

WALOR POZNAWCZY (SPRZĘTU, FORMY)

To był nasz pierwszy, tak solidny rajd rowerowy. Mimo, utrudnień sprzętowych, jestem z jego przebiegu bardzo zadowolony.
Potwierdziło się, że jesteśmy w stanie jechać na rowerze dzień po dniu, pokonując długi dystans.
Sprawdziło się wyposażenie (torby, nawigacja).
Wyszły też oczywiście problemy, które będą dobrą nauczką na przyszłość:
– przede wszystkim sprzęt musi być w 100% sprawny i dobrze sprawdzony przed wyjazdem,
– planowanie czasu musi koniecznie zawierać margines bezpieczeństwa czasowego. Na styk się nie da.

Cóż… mam nadzieję, że na taką wycieczkę Was namówiłem, a nie zniechęciłem. Naprawdę warto przejechać się po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Polecam 🙂