Zima jeszcze nie zachęca do rowerowego podróżowania no ale można spędzić ten czas na planowaniu przyszłych tras. Trochę na zachętę chciałbym więc opisać Wam parę możliwości zwiedzania Dolnego Śląska.
Ja, przejechałem je w okresie wakacyjnym, zeszłego roku. Opis będzie raczej takim zbiorem luźnych uwag, zdjęć no ale myślę, że swoje zdanie na tej podstawie da się wyrobić.
Na samym początku muszę pochwalić samą stronę. Dostępnych możliwości jest bardzo dużo – ponad 250 tras. Bardzo fajną opcją jest sortowanie – po regionie, po długości czy stopniu trudności. W procesie wyboru pomaga nam skrócony opis trasy, przewyższenia, kluczowe punkty, typ nawierzchni jak i zdjęcia. Każdą z tras da się pobrać jako plik gpx co oczywiście ułatwia nawigację.
Co ważniejsze – wszystkie trasy jakie przejechałem były poprowadzone w sposób przemyślany w kontekście roweru czyli omijały główne trasy. Prowadziły raczej po ścieżkach rowerowych, polnych drogach czy lokalnych szosach. Wielkim plusem jest fakt, że trasy są aktualne – prowadzą faktycznie po istniejących drogach, nie ma niespodzianek, że szlak się kończy albo jest nieprzejezdny 🙂 To wielka zaleta.
Z dostępnych możliwości mnie najbardziej ciekawiły trasy jednodniowe, które (po dojechaniu nas start autem) dało się pokonać w kilka godzin i najlepiej wrócić do ich początku. Były to:
Wokół Ząbkowic Śląskich. DOT 151 (55,5 km) Trasa bardzo przyjemna, prowadząca w większości przez mniejsze miejscowości w których dało się zobaczyć zabytki. Jechaliśmy ją z synem (12lat) i spokojnie dał ją rade pokonać. Warto przeznaczyć sobie trochę więcej czasu i oprócz jazdy zobaczyć też Kamieniec Ząbkowicki czy Ząbkowice (trzeba do nich odbić bo w sumie tylko się okrąża).
Bystrzyca Kłodzka-Domaszków. DOT 165 (36,01km) Trasa nie będąca pętla – na miejsce startu polecany jest powrót pociągiem. Nam nie chciało się jednak czekać i brakujący kawałek dojechaliśmy nawigując Google mapami 🙂 Nie jest wcale tak dużo dodatkowych kilometrów i zmieściliśmy się w około 50 km 🙂 Trasa, zwłaszcza w pierwszej połowie prowadzi przez odludne tereny. W porównaniu z pierwsza wycieczką tu jest już trudniej. Są spore, leśne podjazdy trzeba nastawiać się, ze przyjdzie rower momentami pchać. Mój syn z tego powodu nie był już zadowolony 🙂 No ale … piękne widoki rekompensują jednak trud jazdy. Acha, koniecznie pooglądajcie Bystrzyce Kłodzka bo warto.
Henryków – trasa czerwona. DOT 154 (50 km) Ta trasa prowadzi w większości przez pola, łąki. Jest bardzo malownicza, nastawiona na przyrodę ale z ukształtowania terenu sporo trudniejsza niż Ząbkowicka. Jest tu sporo podjazdów, polnych dróg o słabej nawierzchni. Miejscowości jakie na niej mijamy są malutkie i tu ważna uwaga – na całej trasie nie spotkaliśmy ani jednego sklepu 🙂 Picie, jedzenie trzeba mieć zabezpieczone we własnym zakresie. A że w lecie potrafi być naprawdę gorąco radzę nie oszczędzać na ilości 🙂
Wokół Szczelińców. DOT 159 (23,15 km) Będę szczery. Miałem spore oczekiwania co do tej trasy i bardzo się zawiodłem. Poprowadzona jest niestety w większości leśnymi szlakami i … niewiele ciekawego da się zobaczyć 🙁 Liczyłem na jakieś spektakularne widoczki na Góry Stołowe a tu prawie nic. Szkoda. Plus za to taki, że jest faktycznie łatwa do przejechania, nie ma tu spektakularnych podjazdów, zjazdów.
Coś więcej? Pewnie 🙂 W swojej karierze rowerowej jeździłem też na podanych na www singletrackach Glacensis, okolicach Doliny Baryczy, Nowej Rudy czy pętli po Górach Sowich. Część z nich opisywałem już wcześniej na mojej stronie więc nie będę się tu powtarzał. Też są fajne 🙂
Uważam, iż Dolny Śląsk ma naprawdę sporo do zaoferowania pod względem roweru dlatego szczerze polecam Wam u nas pojeździć. Myślę, że na podlinkowanej stronie na pewno znajdziecie coś co Wam przypasuje. Polecam 🙂
Czyli trochę o tym jak wyobrażenia potrafią rozminąć się z prawdą 🙂
Sporo jeździmy z moją Żoną rowerami ostatnimi laty. Do tej pory jednak trasy albo wymyślaliśmy sobie sami albo korzystaliśmy ze sprawdzonych „klasyków” jak Szlak Orlich Gniazd czy Dookoła Tatr. Wszystko to jednak realizowane było przez nas w luźnej formie turystycznej. Wymyśliliśmy datę, etapy no i sobie jechaliśmy.
Tym razem miało być trochę inaczej. Na FB pojawiły nam się reklamy imprezy z naszej okolicy. Nie wyścig wprawdzie jeszcze 🙂 ale rajd turystyczny. Zorganizowany – bo i start określony, limit czasu jak i punkty kontrolne. Ciekawie to wyglądało. Trasa wydawała nam się miejscami znajoma, miejscami nie no ale u nas, na Dolnym Śląsku co zachęcało. 120 km po górach też radowało rowerowe serca 🙂
Impreza ta nazywa się Rowerowe Sowie czyli Góry Sowie na raz! 🙂
Trochę pomarudziliśmy na koszt wpisowego (co dzisiaj jest tanie jednak) ale, że skusiło nas to opłaciliśmy i jak to w przypadku różnego rodzaju zawodów można było zacząć szykować sprzęt, planować strategię i szlifować formę.
Start zawodów odbywał się o godz. 06:00 w Walimiu. Podźwignęliśmy się około 04:00 (nieludzka pora), załadowaliśmy rowery i wyposażenie do auta i pojechaliśmy. Na miejscu było już sporo podobnych wariatów 🙂 więc szybciutkie przygotowanie, odebranie pakietu i już czekamy na start.
Niby maj a zimno w pip…
Ponieważ na imprezie było 5 punktów żywieniowo-kontrolnych nie zabieraliśmy zbyt dużo prowiantu. Ot bidony z wodą, jakieś batony energetyczne i zestaw cukierków, które zawsze dobrze nam wchodzą 🙂 By jazda była w miarę bezpieczna zaś podstawowe narzędzia, gumki do hamulców, łatki do dętek i pompkę. Do nawigacji zaplanowałem zakupionego ostatnio Garmina Edge 530 a rezerwowo komórkę z Mapa.cz (z wgranymi oczywiście trackami gpx). Spory problem za to mieliśmy w co się ubrać. Żonka moja jako etatowy zmarzluch zabrała zestaw kurteczek, koszulek i różnych ocieplaczy. Ja odważnie zdecydowałem, iż pojadę w długiej koszulce technicznej (rowerowej) i na to wiatrówce. Niby maj a zimno było rano i wieczorem w pip 🙂
Organizatorzy udzielili nam wstępnych wskazówek co i jak, wprowadzili do granic miejscowości no i jedziemy 🙂
Już na wstępie zaczęło się pod górę a asfalt szybko przerodził się malownicze łąki.
Dokąd prowadzi ta droga?
Tu jechało się jeszcze dobrze ale zauważyłem z niepokojem, że Edge coś chyba działa źle albo ja nie potrafię z niego odczytywać. Drogi pokazywał ale nie potrafiłem określić co będzie dalej. Czy skręt, czy prosto. Ki diabeł??? Finalnie (po zawodach) okazało się, że coś sfiksowało i większość trasy objechaliśmy korzystając tylko z oznakowania organizatora. To znaczy, że tabliczki kierunkowe były bardzo dobrze przygotowane. Problemy mieliśmy w sumie raz, gdy tabliczka była postawiona w wysokiej trawie i łatwo było ją przeoczyć. Jak na złość w tym miejscu coś świrował gps i pojechaliśmy źle 🙂 No ale, nie wyprzedzajmy faktów.
Co dobre długo nie trwa, skręciliśmy w las, na szlaki turystyczno-rowerowe i nimi jechało się praktycznie cały czas. Asfaltowe łączniki było może z parę razy a i tak nie dawały wytchnienia. Cała trasa to jedno wielkie góra-dół 🙂 Jak pod górę to fest. Jak z górki to jeszcze stromiej. W życiu tak mocno nie ściskałem klamek hamulców. W Górach Sowich jest dużo błota, kamieni więc trasa była mega techniczna. Niestety dla nas (długodystansowców ale bardziej asfaltowych) mocno męcząca. By przedstawić Wam skalę trudności powiem, że na całości mieliśmy średnią prędkość około 7-8 km/godz.!
Źródełko – Kroacka Studzienka
Poddawanie się nie leży w naszej naturze. Mozolnie, trochę podchodząc, trochę jadąc przesuwaliśmy się do przodu, ku bardziej znanym nam obszarom – Wielkiej Sowy i Przełęczy Walimskiej / Jugowskiej.
Baranki 😉 to chyba Ci co wyjechali tu rowerami 🙂Lisie Skały
Dłuuugo to trwało ale jest – pierwszy punkt. Osiągnęliśmy go (jak i wszystkie późniejsze) praktycznie w limicie. Pieczątka podbita jedziemy dalej.
Troszkę wytchnienia na szerszym szutrowym szlaku i zaczęliśmy kierować się ku Bielawie.
Na punktach widokowych można rozkoszować się naszymi pejzażami
Dużo dróg zniszczonych jest przez ścinki drzew więc jak pisałem wcześniej w sumie ani kawałka spokoju. Dopiero w Bielawie można było się chwilkę rozkręcić bo jechało się asfaltami wokół Jeziora Bielawskiego.
Bielawa
Tak nam się to spodobało, że prawie minęliśmy punkt kontrolny. Dobrze, że za nami wołali 🙂 Druga pieczęć wbita. Kawka i świetna bułka weszły no to trzeba jechać.
Znów zaczęło się wspinanie w Góry. Droga węższa, kamienista. Ciekawi byliśmy jaki jest myk, że tak blisko do kolejnego punktu kontrolnego. Czemu? Bo fest pod górę 🙁 Ale się tu napchaliśmy rowerów, masakra 🙁 Na osłodę męki panowie z ekipy Pieszyckiej pyknęli nam ładną fotę i znów można było spacerkiem udać się w górę.
Niby, że zadowoleni
Sporo było tego łażenia. Wściekaliśmy się, że jakby chciał chodzić to by roweru nie brał . Było w górę, musi być w dół ku Schronisku Zygmuntówka. Ale mnie ręce bolały od hamowania. Masakra. Zacząłem też mieć stracha, że w tym tempie znów skończą mi się hamulce i trzeba będzie je na trasie wymieniać,
Kolejny kawałek był dla nas mniej ciekawy bo to w sumie rodzinny rejon mojej małżonki (Ludwikowice, Sokolec). Tutaj zanotuję z kronikarskiego obowiązku, iż trochę mniej było tabliczek kierunkowych. I jedną na trasie ktoś zerwał. Nam to może nie przeszkadzało, no ale nie wszyscy mogą wiedzieć co i jak.
Srogo już zmęczeni jechaliśmy w stronę kompleksu Riese.
Leśne wąwozy
Na punkt w Riese wpadliśmy 1 min przed jego zwinięciem. Wciągnąłem chlebek ze smalcem, wydoiłem bezalkoholowe piwo i ruszyliśmy ku Jezioru Bystrzyckiemu.
W tym właśnie miejscu nastąpiła nasza pierwsza i jedyna pomyłka nawigacyjna. Mapa. cz pokazała w sumie niejasny kierunek jazdy, strzałki nie dostrzegliśmy i ruszyliśmy z powrotem ku Riese. Szczęście, że zrobiliśmy może z 700 m i napotkaliśmy ekipę, która jechała dobrze ale też niezbyt wiedziała gdzie kierować się dalej. Chwila debaty, udało mi się dojrzeć strzałkę i już we właściwym kierunku ruszyło się do jeziora. Od tego momentu (trochę przed, trochę po) było parę asfaltowych dojazdów co sporo już pomagało. Jechało się lżej i szybciej. Samo okrążenie jeziora jednak to trochę nieporozumienie. Wąsko, nad wodą, kamienie na szlaku i dużo spacerowiczów. Trzeba uwazać.
Do mety jakieś 6-7 km i moja żonka mówi, że chyba starła hamulec bo jej coś trze. Jak to możliwe myślę?! Patrzę i już wiem co. Przebiła przednie koło 🙁 Ściemnia się, do mety ni to blisko, ni daleko co tu robić. Naprawiać, pchać? Uznaliśmy, że spróbujemy podpompować i się zobaczy. Uff.. dziura nieduża i z dwoma kolejnymi pompowaniami doturlała się. Przy tej okazji muszę ją pochwalić za hart ducha i siłę. Ona niestety ma rower bez amortyzatorów! To nie była maszyna na takie warunki i pewnie fest ją wytrząsło.
Finalny odcinek trasy zrobiliśmy już po ciemku. Dobrze, że mamy lampki w rowerach bo po kamulcach by szału nie było.
Jest! META. Organizatorzy czekali. Były gratulacje, chwila dyskusji o naszych uwagach i spostrzeżeniach co do trasy.
Co ciekawe nie przyjechaliśmy ostatni. Za nami doturlało się 3 chłopaków, których widzieliśmy w Bielawie.
Karta rowerowa i medal
Zimno było w opór, aż mi ręce grabiały jak ładowałem rowery na bagażnik wiec szybciutko już do domu i odpoczywać 🙂
Podsumowując. Impreza zorganizowana bardzo dobrze. Były czytelne oznaczenia, dobrze wyposażone punkty odżywcze. Trasa jednak, w mojej ocenie, dla wyrobionych, górskich rowerzystów. Z tego co kojarzę – na około 80 osób około 10 zrezygnowało. Dla nas było zbyt technicznie, stromo. Za rok prawdopodobnie będzie krótszy dystans. To może mieć sens 🙂 Da się zakosztować hardcoru ale w lepiej dawkowanej ilości. My jesteśmy zadowoleni, że byliśmy, zaliczyliśmy. Teraz jednak wracamy do naszych bardziej płaskich wycieczek 🙂
Wszystko co dobre zmierza ku końcowi. Ostre Koło w roku 2022 dotoczyło się do mety. Skoro na kolejne wyjazdy trzeba czekać aż do 2023 no to oczywiście wypadało stawić się na ostatniej wycieczce w tym sezonie. Tym razem rowerzystów przywitała Sobótka. Jeśli zaś Sobótka to należało spodziewać się, że będzie górsko (w końcu nie mamy się co Ślęży wstydzić :)).
Wyczytałem w internetach, że w ten weekend odbywają się tam wyścigi kolarskie. Przez myśl przemknęło mi, że pewnie znów będzie wyścig ale jednak nie drążyłem zbyt mocno tematu. Uznałem, iż ścigać mi się zbytnio nie chce, biorę górala i pojedzie się w ogonie stawki 🙂 Dobrze wybrałem rower o czym przeczytacie niżej 🙂
Zbiórka na Stadionie MiejskimNo to jazda
Faktycznie wyścig był ale nie dla nas. Jedyny punkt wspólny to miejsce startu – Stadion Miejski. Radio Wrocław zorganizowało nam za to świetnego przewodnika, który zabrał nas na wycieczkę rowerową po okolicy. Super sprawą był fakt że jazda okraszona była kilkoma postojami i opowieścią o zabytkach, historii miasta itd. Ciekawy był też dobór miejsc do zwiedzenia. Zaczęliśmy od centrum (Sobótka), by podjechać do Zamku Górka a później malowniczą trasą, okrążającą Ślężę zwiedzić okolicę. Było trochę asfaltu, trochę terenu. Jednym słowem dla każdego coś miłego 🙂 Widać, że prowadzący jazdę to profesjonalista, przygotował się do „zajęć” i każdemu życzę współpracy z takimi osobami.
Co ciekawego mogliśmy zobaczyć prezentuję na poniższych zdjęciach.
Z tym najczęściej kojarzy się Sobótka i ŚlężaRynek w SobótceZamek Górka – detale 1/2Zamek Górka – detale 2/2Z widokiem na góręFani szutru, kamieni powinni też być zadowoleni
Cała jazda w spokojnym tempie zajęła nam około 3 godzin, a pokonany dystans to 25 km. Trochę zmęczeni ale jednocześnie mocno zadowoleni mogliśmy wracać do siebie.
Na ten sezon już większych wypraw rowerowych nie planuję. Jak pogoda dopisze to myślę, że jeszcze trochę się w weekendy pojeździ ale końcówka roku z pewnością należeć będzie do biegania 🙂
Kezmarok – Nowy Targ. Dystans: 88,97 km, czas jazdy około: 7:55
Ostatni dzień jazdy zaczęliśmy o zwyczajowej porze (06:30). Niby urlop a nic się nie da wyspać 🙂 No ale co począć… Resztki snu wyparowały dość szybko, bo okazało się, że na dworze mamy całkiem zacny przymrozek.
Skoro zimno zmuszało by nogami kręcić to czym prędzej ruszyliśmy. Początek trasy (prowadzący nową ścieżką rowerową) był całkiem przyjemny. Po płaskim, z widokami na rzekę, góry. W którymś momencie, przekraczaliśmy wodę (zwyczajowym mostkiem linowym) i tu było czuć niebezpieczeństwa zimy. Ślisko było fest. Może śmieszne jak nogi trochę chodziły w miejscu ale wyobraziwszy sobie, że coś takiego napotkałbym jadąc z góry rowerem to już tak wesoło nie jest. Uświadamia to dobitnie, że wybraliśmy już jeden z ostatnich momentów na tą wyprawę.
Wody termalne? 😉
W Strażkach przejeżdża się przez teren pałacowy z ładnym parkiem. Dobra ścieżka rowerowa prowadzi nas do wsi Białej Spiskiej. Tutaj zaczyna się prawie 10km odcinek cyklostrady prowadzący wzdłuż drogi samochodowej. Prosty, asfalt, z widokami tylko kurcze… cały czas pod górę.
Góry, góry…
Nie jesteśmy zbyt zadowoleni ze początku tego dnia. Rower „nie idzie” trzeba się napedałować, a w sumie nie widać czemu. Na kłopoty najlepsza jest kawa więc po godzince jazdy robimy zwyczajową przerwę. Wzmocnieni napojem i słodkościami dalej męczymy aż do miejscowości – Wysokie Tatry. Miejsce bardziej turystyczne, pojawiają się rowerzyści, spacerowicze. Są nawet budki z pamiątkami (czynne) więc skusiłem się na pamiątkowy magnes na lodówkę. A co, niech będzie ślad, że tu byłem 🙂
Sporo rowerzystów leci główną drogą. Wąska i niebezpieczna ale warta rozważenia (jak myślę). Nam szlak wskazuje jednak skręcić w bok, pod górę (na szutrową drogę). Wpychamy rowery i … zaczyna się prawdziwa męka. Droga piękna widokowo (około 7 km) ale tragiczna do jazdy nawet naszymi góralami. Wąsko, są kamienie, trochę błota. Co wyjątkowo nieprzyjemne – nagłe skoki wysokości. Dużo krótkich, a ostrych podjazdów. Strasznie to męczy. Tempo jazdy spada do około 8 km na godzinę. Powiem nawet, że w najgorszym momencie dwie piątki kilometrowe robimy po prawie 50 min. Męczymy się a dystansu wcale nie ubywa 🙁
Ładnie ale jedzie się źle. A to i tak lepszy fragment.
W okolicy Zdziaru przez chwilę wraca się na asfalty by jednak szybciutko wrócić na tą kamienistą mękę.
Prawdziwej przygody by nie było gdyby zaś coś nie nabroić. W którymś momencie napotykamy przeszkodę, której raczej być na szlaku nie powinno. Przekracza się strumyk górski … bez mostu. Coś nas ociemniło bo zamiast zdjąć buty i przejść boso to decydujemy się na jakieś dziwne ruchy 🙂 Ja odważnie jadę do przodu. Szło dobrze do połowy, gdzie były betonowe płyty. Jak się skończyły to stanąłem w miejscu i oboma nóżkami musiałem się podeprzeć 🙁 Ekstra, w butach chlupie. Moja małżonka zechciała być jeszcze bardziej pomysłowa. Zdjęła jeden bucik, przekazał mi rower. Stanęła sobie na wystającym kamieniu i zrobiła kroczek bosą nogą na inny. Nie przewidziała, że może być ślisko i ciapnęła cała boczkiem w wodę 🙂 🙂 No świetnie. Temperatury bliżej 0 stopni a my mokrzy. Nasze szczęście, że mamy ciuchy na zmianę. Trzeba było się na szlaku przebierać.
Wkurzeni trochę jedziemy, trochę pchamy rowery dalej. Koniec tej męki to spacer wzdłuż stoku narciarskiego, na parking z punktem widokowym na Tatry Bielskie (Strednica). Jest tu restauracja więc decydujemy się na obiad.
Odpoczynek na punkcie widokowymSzersza panorama
Po parkingu pozostaje jeszcze około 1.5 – 2 km pod górę i w końcu zaczyna się GENIALNY fragment trasy. Cały czas w dół przez kilkanaście kilometrów (aż do Polski, do miejscowości Kacwin). Droga początkowo prowadzi przez piękną Dolinę Potoku Bystra by po chwili (momentami mamy 45 km/godz na liczniku więc wiecie :)) wieść przez wieś Osturnia. Ta najdalej wysunięta na zachód wieś łemkowska wygląda jakby zatrzymał się w niej czas – mija się piękne drewniane, zdobione domy. Nowe też budują w tym stylu. Super!
Pędzimy w dół Doliną Potoku BystraOsturnia
Wszędzie dobrze ale w domu (Polsce) najlepiej 🙂 Podbudowani lżejszą jazdą w dół decydujemy, że zmierzymy się z dłuższym wariantem trasy, prowadzącym przez Niedzicę.
Aż do Niedzicy jedzie się przyjemnie. Dobry asfalt, mały ruch no i lekko w dół. Docieramy do Jeziora Sromowieckiego. Krótki odpoczynek i trzeba trochę docisnąć pod górę – w stronę zapory i Zamku w Niedzicy.
Zamek w Niedzicy
Ten odcinek trasy wiedzie nas przez Velo Dunajec. Widać, że to mekka rowerzystów 🙂 Mijamy tłumy dwukołowców. Po drodze mnóstwo wypożyczalni. Dużo ludzi pogina na elektrykach, co nas trochę wkurza bo człowiek zmęczony a oni pod górki wjeżdżają wylajtowani 🙂
Sam objazd jeziora to ciekawe przeżycie. Droga prowadzi ostro w górę, ostro w dół. Zakręty o 90 stopni lub więcej. No i chmara narodu na rowerach 🙂
Na zakończenie tego etapu jeszcze morderczy podjazd w górę i później już całkiem przyjemne pedałowanie aż do Nowego Targu. Jedzie się w sumie po prostej. Velo Dunajec dobrze oznaczone, dobra nawierzchnia więc to przyjemny akcent na zakończenie wyprawy.
Finalnie dojeżdżamy do hotelu. W końcu można chwilkę odpocząć, umyć się. Naszą przygodę kończymy spacerkiem na nowotarski rynek i tyle. Dokonane 🙂
Nowy Targ – rynek 1/2Nowy Targ – rynek 2/2
Fest się rozpisałem w tych 4 częściach więc nie będę tu już wiele wymyślał. Trasa Wokół Tatr ze wszech miar godna polecenia. Widoki genialne, z czego jak fotograf amator jestem zadowolony podwójnie 🙂 Trudność wynika w sumie tylko z dystansu. Największa męka to połowa ostatniego dnia ale myślę, że jadąc spokojnym tempem (jak my – średnia koło 10-15 km/godz.) każdy da radę. Dla mniej wprawnych warto pomyśleć o podzieleniu drogi na więcej etapów. Można by wtedy pozwiedzać troszkę więcej. W przewodniku, który Wam polecałem są opisy wielu atrakcji wartych uwagi. Cokolwiek wybierzecie, ja polecam jak najbardziej zmierzyć się z Tatrami.
Nowy Targ – Liptovsky Mikulas (123,14 km, czas samej jazdy około 09:59)
Zadowoleni, że pogoda nie jest tragiczna (nie pada!) ruszamy spod hotelu. Do oficjalnego punktu startowego nie jest daleko więc już po chwili widzimy tabliczki dumnie informujące, że jesteśmy na Szlaku Wokół Tatr.
W stronę polsko-słowackiej granicy jedzie się bardzo przyjemnie. Asfaltowa ścieżka prowadząca po nieczynnym już nasypie kolejowym pozwala w spokoju nabijać kilometry i rozkoszować się widokami na Kotlinę Orawsko-Nowotarską.
Kotlina Orawsko-Nowotarska
Widać jednak, że jest już po sezonie. Infrastruktura gastonomiczna 🙂 pozamykana. Zwłaszcza później, na Słowacji będzie z tym problem. Jak widzicie czynną restaurację, pizzerię to lepiej korzystajcie bo nie zdarzają się one często (nawet w większych miasteczkach szału nie było).
Poza nami na trasie nie ma też innych rowerzystów więc po króciutkiej przerwie na termosową kawę mkniemy dalej.
Ciemna chmura widoczna w oddali dochodzi nas po jakimś czasie więc w wiacie turystycznej (sporo ich na szlaku) decydujemy się ubrać w swoje poncha. Brak treningu powoduje, że chwilę to trwa i … przestaje padać 🙂 W sumie lepiej, z powrotem ładujemy je do sakw. W ten dzień popada jeszcze może z raz (30 minut lub krócej) i wtedy się one przydadzą. Przy okazji powiem, że oprócz deszczu, bardzo fajnie chronią przed chłodem.
Słowacja zaczyna się szybko. Szybko też zaczyna być potrzebna mapa.cz. Zerkam na nią co trochę bo szlak zaczyna prowadzić przez mix – opłotków mniejszych i większych miejscowości, nadrzeczne szutrowe ścieżki czy dość częste etapy po normalnych drogach (z mniejszym lub większym ruchem samochodowym). Często też szlak przekracza rzeki więc trzeba czuwać by nie minąć linowych mostków po których się przeprawiamy. Oznaczenia nie są tak dobre jak u nas. Tabliczki od czasu do czasu mówią o kierunku jazdy, najczęściej trzeba jednak wypatrywać rzadkich malowanych literek C (Cyklostrada jak mniemam :)) I to wszystko 🙁 Bez tracku GPX zgubić można się co kawałek. Najbardziej słabą sprawą jest fakt, iż Słowacy od czasu do czasu prowadzą na trasie roboty ziemne. Po przejechaniu przez dwa place budowy mamy dokumentnie uwalone błockiem rowery. W takim kamuflażu będziemy jechać już do końca – niezbyt jest gdzie ani jak je porządnie doczyścić.
Niedostatki trasy rekompensują jednak piękne widoki. Mijamy ładne wioski z dużą ilością drewnianych chatek, zakola rzeki Orawy, zieleń dolin i pagórków. Są zabytki, ot choćby monumentalny Zamek Orawski.
Zamek Orawski
No i oczywiście góry 🙂 Widać je w oddali cały czas ale od około 70 km zaczynają się solidniejsze podjazdy i ich przedsmak można też poczuć w nogach. Wspinamy się powoli szutrową drogą by po chwili sycić oczy widokiem Małej i Wielkiej Fatry, w paśmie Wielkiego Chocza.
Już za chwileczkę…Mała i Wielka Fatra, Pasmo Wiekiego Chocza 1/2Mała i Wielka Fatra, Pasmo Wiekiego Chocza 2/2
Aż przyjemnie stawać i robić zdjęcia ale samo się nie przejedzie. Ruszamy dalej.
Droga coraz częściej prowadzi w górę. Tempo jazdy zauważalnie spada by jakoś przy 90 km (podjazdy o około 12% nachyleniu) wymusić spacerki. Oj, dało to w kość. Trudy rekompensują jednak widoki na Tatry i Niskie Tatry.
Solidnie zmęczeni zaczynamy martwić się o czas. Robi się powoli coraz później, szaro, zimno i jeśli ostatnie ~20 km będzie podobne to chyba za dnia nie dojedziemy. Od losu (twórców szlaku) dostajemy jednak bonus – kolejne 5 km to ciągły zjazd asfaltową drogą, prowadzącą przez lasy Sestrcskiej Doliny. Udaje się nadrobić trochę czasu i dystansu gdy… nieoczekiwanie wyłącza się mi komórka. Jest zimno, padła bateria. Próbuję ją naładować powerbankiem, ale chytrość na kilogramy spowodowała, że zabrałem jakiś stary, malutki i wcale nie ma chęci on utrzymać telefonu na ON 🙂 Wrzucam telefon do sakwy niech się podładuje zgaszony, a sami próbujemy nawigować mapą. Oj, słabo to wyszło. Źle skręcamy i bez sensu drzemy pod górę z kilometr. Telefon na chwilę włącza się, udaje mi się zerknąć jak jechać i lecimy na szybkości w dół z powrotem. Po drodze pytam jeszcze policjantów w którą to stronę do Liptovskiego Mikulasa, zakładamy poncha (bo pada) i ostro pedałujemy korzystając, że jest dobrym asfaltem (główna droga), w większości w dół. Jest! nasz cel. Ostatni stresik to znalezienie noclegu. Telefon pokazuje mi 10% baterii, mapy miejscowości nie mamy więc w myśl zasady – głupi ma szczęście na oparach energii i już prawie po ciemku docieramy na miejsce.
Uff… nocleg jest komfortowy. Duża kwatera w spokojnej dzielnicy. Ciepło, czysto, pełne wyposażenie (ręczniki, lodówka, kuchenka itp.). Odświeżenie, jeszcze spacerek do Kauflandu, gdzie oprócz jedzenia kupuję normalnego powerbanka 🙂 i można odpoczywać. Drugi dzień jazdy to mniej kilometrów ale czy po prostym terenie?
Zapraszam do czytania relacji z drugiego dnia jazdy w kolejnym poście.
Jako, że biegowo nie stawiam sobie ostatnio wielkich wyzwań (może od przyszłego roku coś się zmieni :)) to wszelkie szaleństwa realizuję na rowerze. Tak było i tym razem. Pomysł chodził gdzieś tam po głowie, trochę czytałem, trochę się wahałem aż wreszcie zapadła decyzja, którą zakomunikowałem Żonie – jedziemy 🙂
Cel już blisko 😉
Za nasz cel postawiliśmy sobie – objechać Tatry korzystając z oficjalnego szlaku, o którym możecie poczytać tutaj:
Ten właśnie materiał był dla nas bezpośrednią inspiracją jak i wielką pomocą w zrozumieniu jak jechać i na co się nastawiać. Polecam go wszystkim.
Przygotowania odbyły się trochę na wariata, bo zacząłem myśleć o tym w drugiej połowie sierpnia, a na termin jazdy wybrałem okres – 21-24/09/22 ale szczęśliwie logistykę udało się dopiąć bez większych problemów. Jest to po sezonie turystycznym w sumie więc nie było problemów z noclegami na booking.com.
Jako ludzie ambitni uznaliśmy, że pojedziemy całość tak jak proponują na stronie czyli w 3 dni (wybierając pełny wariant oficjalny). Pierwszy etap to około 120 km do pokonania, a dwa kolejne odcinki mają bliżej 80-90 km. W sumie w zakresie naszych możliwości, strach był tylko, że to jednak góry 🙂 Nie wiedzieliśmy czy wspinanie się na szczyty nie zajmie zbyt wiele czasu. Wiadomo, koniec września to już krótszy dzień, kto wie czy zdążymy po jasności.
No ale, kto nie ryzykuje ten nie pije szampana 🙂 Noclegi zamówiłem więc w miejscowościach: Nowy Targ, Liptovsky Mikulas, Kezmarok, które są punktami węzłowymi szlaku. Wybierałem zwyczajowo kwatery z gatunku niedrogich – zakres 100 do 200 zł, przyjazne rowerzystom (czytaj – posiadające ogrodzony teren gdzie można postawić rower).
Skoro najważniejsze zostało dokonane, można było skupić się na szykowaniu wyposażenia.
Zaktualizowałem mapa.cz, wgrałem do niej pliki GPX z przebiegiem szlaku. Są do pobrania na podanej wyżej stronie i bezwzględnie polecam je mieć. Parę osób w necie o tym pisało, a ja potwierdzam 🙂 – bez nich na Słowacji jazda będzie męką.
Jazdę odbyłem swoim rowerem górskim – Cycle Wolf (stary ale lekki, koła 26″, osprzęt Shimano STX RC) z dwoma sakwami mocowanymi do bagażnika (notabene zakupionego, krótko przed wyjazdem i absolutnie nie sprawdzonego w boju :))
Pewną zagwozdką był dla mnie dobór ciuchów w jakie się zaopatrzyć. W sumie nie jeżdżę zbyt dużo w zimne dni i obawiałem się co wziąć by nie było ani za zimno ani z kolei by się nie przegrzać. Prognozy wskazywały, że rano będzie bliżej kilku oC, a w dzień może z kilkanaście (bliżej 10 niż 20).
Po namyśle zdecydowałem, że na górę założę lżejsze biegowe bluzy z długim rękawem a na to cieplejszą kurtkę rowerową. Na dół zaś… krótkie spodenki uzupełnione o getry/podkolanówki. Długich spodni nie miałem niestety, a szkoda mi było kasy na coś co za wiele nie użyję 🙂 🙂 Do tego pełne rękawiczki (wiosenno-jesienne), a na głowę bandana lub lekka czapka biegowa (pod kask).
Mimo, że jedzie się trzy dni szkoda mi było ciągać wiele ciuchów więc poza bielizną (na 3 dni) wziąłem tylko 2 komplety reszty, nastawiając się, że musi to wystarczyć.
Finalnie powiem, iż baliśmy się mocno deszczu. By nie załapać się na jakieś hardcorowe warunki po przemoczeniu zainwestowaliśmy w Decathlonie w przeciwdeszczowe poncho. W sumie pozycjonowane na miasto ale daje radę, co może opiszę kiedyś. Niby długoterminowe prognozy były dobrze rokujące ale wiadomo, strzeżonego … 🙂
Do tego standardy: piżama, ręcznik, środki higieniczne, ładowarki, powerbank (przydatny!). Z ekstrasów dwa niewielkie termosy na kawę i herbatę i trochę słodkości na trasę. Serwisowo do rowerów wzięliśmy pompkę, dętkę, zestaw łatek, łyżek do opon i wielofunkcyjne klucze. A! no i nauczeni doświadczeniem wyjazdu na Szlak Orlich Gniazd zapasik gumek do hamulców 🙂
Środek tygodnia + spore miasta noclegowe gwarantować miały brak trudności z zakupami jedzenia na śniadanie i kolację więc odpadał kłopot z dźwiganiem prowiantu.
Wszystko przygotowane, czas leci a tu pogoda tragiczna. Pada ciągiem, dzień po dniu 🙁 Zacząłem mieć wątpliwości czy nie przestrzeliłem z datą. W sumie koniec września to trochę późno jak na takie rowerowe szaleństwa. Doła trochę przez to złapałem ale co tu począć… jechać trzeba jak opłacone. Najwyżej będzie nauczka jak nas zmoczy dokumentnie.
Bogowie przygody jednak nam sprzyjali. Mimo ulewy w środę (dojazd autem do Nowego Targu) czwartkowy poranek powitał nas chłodem, chmurami ale brakiem opadów. Pobudka około 06.30, szybkie śniadanie, pakowanie i ruszamy!
Jak nam szło w kolejne dni zapraszam do czytania kolejnego postu 🙂
Do kolekcji ostrych kół postanowiłem dodać jeszcze jedno 🙂 Tym razem górskie klimaty z okolic Śnieżnika.
Na wyprawę oprócz żony zapisałem syna mimo, że wielkim fanem rowerów to on nie jest. Trasy nie są jednak mega trudne, powinien dać radę, no i przy okazji odpocząć trochę od wakacyjnego komputeryzowania 😉
Tym razem przygotowany został stosowny sprzęt, górskie rowerki załadowane i można było zaczynać. Obawy były o pogodę – w nocy padało a sam dzień mocno pochmurny. Nie było jednak źle, wytrzymało 🙂
Ktoś tu sobie nie żałował 😉
Startowaliśmy z Hotelu Holimo (Stara Morawa) gdzie po wyśmienitym śniadaniu posłuchaliśmy ekspertów. Ciekawie zwłaszcza opowiadał Pan związany z Singletrack Glacensis. Można było dowiedzieć się sporo o sieci tych tras, ich przygotowaniu czy zasadach jakie na nich panują. Łącznie jest już ich ponad 250 km więc jak ktoś lubi to może jeździć i jeżdzić…
Ekipa gotowa do startu
Po śniadaniu wiadomo rower 🙂 Jak można się już domyślić pojechaliśmy na kolejny singletrack – Pętla Rudka. Uczestników było sporo, grupa ochoczo ruszyła. Część szybciej, część wolniej. My nie szaleliśmy, swoim tempem jechaliśmy do przodu.
Na trasie
Ta trasa szczerze mówiąc trochę w kość dawała. Sporo było pod górkę i synu mój poczuł czym są braki kondycyjne 🙂 Niemniej należy go pochwalić, nie skarżył się i wydarł na szczyt. Spodobał mu się za to z pewnością zjazd – ten był mniej kamienisty i można było szybciej puścić się w dół. Zwłaszcza bez problemów technicznych – mój rowerek spisywał się dzielnie 🙂 Jednak co góral to góral, nie ukrywam, że to chyba mój ulubiony typ jednośladu.
Zakręty trzeba lubić
Fajnie. Z dojazdami nakręciliśmy około 14 km i spokojnie można było wracać do domu.
W Radiu Wrocław jest audycja Ostre Koło, która jak łatwo się domyślić dotyczy tematów rowerowych. W jej ramach, w różnych miastach naszego regionu, cyklicznie organizowana jest impreza rowerowa.
Zaczyna się ona od śniadania, w międzyczasie ciekawi goście opowiadają (w radio) o rowerach i nie tylko, a finalnie zebrana grupa jedzie na interesującą trasę.
Rozmawialiśmy swego czasu z Żoną, że mogłoby to być ciekawe i trzeba by kiedyś się zgłosić, wysyłając SMS. Za rozmowami nie zawsze idą czyny 🙂 ale, że miałem ostatnio trochę czasu i usłyszałem, że tym razem jazda odbywa się blisko nas to myślę, ok spróbuję 🙂 Jakież było moje zdziwienie, gdy miła Pani z radia, oddzwoniła i powiedziała, że zapraszają 🙂
Sprzęt został przygotowany, zmieścił się do samochodu, rowerowe ciuchy ubrane no to ruszyliśmy do miejscowości Spalona, położonej blisko masywu Jagodna.
Owca z widokiem
Start imprezy mieścił się w hotelu Owca z Widokiem, który dla przybyłych uczestników zaproponował pyszne, wegetariańskie śniadanie. Niby sportowiec nie powinien się objadać ale wszystko wyglądało na tyle pysznie, że nie będę ukrywał próbowałem i próbowałem 🙂
Co by tu…?
Po śniadaniu, udało się machnąć jeszcze szybką kawę, sprawdzić sprzęt i można było startować.
Ruszamy
Wybrana trasa to całkowita nowość dla mnie – single track, jakich sporo przygotowano, w rejonie Kłodzka. Ten liczył około 15 km i określony był jako łatwy. Trochę stresowało mnie, że większość uczestników przybyła góralami, a chyba tylko ja na swoim starutkim trekkingu Meridy. No ale … do odważnych świat należy 🙂
Więcej o takich trasach możecie poczytać na stronie:
Singletrack to naprawdę ciekawa sprawa! Ścieżka jest mocno techniczna. Sporo na niej zakrętów (i to ostrych), pomostów, podjazdów i zjazdów. Szerokość faktycznie dla singla 🙂 jeśli chcemy kogoś wyprzedzić, trzeba liczyć na jego dobrą wolę i kulturę i poczekać aż nam ustąpi.
Fajną sprawą jest na pewno fakt, że ludzie nie robią tu głupot. Podczas jazdy, nie spotkaliśmy nikogo, kto jechałby „pod prąd”. Nie było też turystów pieszych.
Mimo, że dana trasa miała być łatwa, to jednak trzeba na niej wykazać sporo uwagi i trochę się zmęczyć. Około 10 km prowadziło pod górę, na szczyt Jagodnej, a dopiero stamtąd rozpoczynał się 5 km zjazd w dół.
Jeżeli chodzi o nawierzchnię to jedziemy lasem po ubitej ziemi. Wiadomo są to góry więc sporo tu kamieni, skał. I faktycznie były to warunki na górala. Ujechałem około 3 km gdy Żona mówi, że zaczyna mi bić tylne koło 🙁 Słabo, miałem to już kiedyś nad morzem – puściła któraś szprycha. Niezbyt jest co z tym dokonać, pozostało modlić się by wytrwało i jechać do przodu. Zwolniłem, przez hopki starałem się przejeżdżać delikatnie. Mocniej też musiałem kręcić, bo latające koło, ocierało o gumki hamulca. Większość grupy nas wyprzedziła a my wolno turlaliśmy się do przodu.
Chwila oddechu na szczycie.
Na szczycie Jagodnej zrobiliśmy, krótką przerwę by się napić i podziwiać widoki z wieży. Robią wrażenie, warto było się zmęczyć.
Pięknie tu
Zjazd w dół w mojej ocenie był trochę trudniejszy niż wspinaczka na szczyt. Nawierzchnia w wielu miejscach to spore skały, nie było to totalnie miejsce dla mojego roweru. Mimo to dzielnie sobie radził 🙂 i udało mi się zjechać bez przygód (finalnie jak sprawdziłem poluzowały mi się 2 szprychy i koło zdecentowało się).
Z górki na pazurki 🙂
Ufff… hotel. Dojechaliśmy mimo technicznych problemów. 15 km trasę pokonaliśmy w około 1.5 godziny i dała mi ona trochę w kość. Nie spodziewałem się takich atrakcji ale jestem bardzo zadowolony. Widoki były piękne, ścieżka dobrze przygotowana i pozwalająca pojeździć po czymś nowym (dla mnie).
Profil, przebieg trasy.
Na koniec dostałem mapę z zaznaczonymi wszystkimi trasami w regionie i myślę, że to nie było nasze ostatnie spotkanie z single trackami. Na właściwym rowerze będzie to fajna przygoda :), już planujemy gdzie wybrać się kolejny raz. Polecam wszystkim przybyć na Dolny Śląsk i samemu pokręcić po naszych drogach.
Nie ma co ukrywać, że przy dłuższych wyprawach w nieznane jedną z użyteczniejszych rzeczy jest możliwość wygodnego nawigowania po trasie. Kiedyś trzeba było używać mapy, teraz najłatwiej odpalić stosowną aplikację w komórce.
No właśnie… przydałoby się jeszcze by tą komórkę umieścić na rowerze tak by nie trzeba było stawać, wyciągać jej z kieszeni czy też wyczyniać niebezpieczne sztuki jadąc z telefonem w ręku.
Uchwyt już na rowerze.
Fajnym zakupem, w mojej ocenie, jest właśnie omawiany uchwyt rowerowy – Benguo X-81. Producent wykonuje kilka różnych wzorów, ten jest jednak dość uniwersalny i spasuje do wielu telefonów. Ja używałem go z Samsungiem A71 czyli dość sporym urządzeniem. Jest to produkt oczywiście chiński jednak wykonany solidnie i dobrze jakościowo. Koszt zaś bardzo przystępny – około 30 zł.
Przed unboxingiem
W zestawie znajdziecie uchwyt, mocowania do kierownicy wraz z gumowymi podkładkami, śrubki montażowe, kluczy imbus no i obrazkową instrukcję (jeśli ktoś miałby problem ze zmontowaniem tego w całość).
Zawartość opakowania
W przeciwieństwie do plastikowych badziewi Benguo wykonano w całości z aluminium (zarówno uchwyt jak i mocowanie do roweru). Gwarantuje to lekkość i wytrzymałość. Nie grozi też nam możliwość połamania części przy jakimś uderzeniu, upadku. Fajną sprawą jest fakt, że całość jest skręcana na śrubki. Obejma do kierownicy, uchwyt do obejmy no i finalnie mocowanie komórki. Umieszczenie telefonu w nim – banalne 🙂 Regulujemy szerokość wkręcając lub wykręcając pokrętło po prawej stronie. Po włożeniu komórki dokręcamy ją i już możemy ruszać na trasę. Wg instrukcji i opisu na samym uchwycie włożyć można telefony o szerokości 55-100 mm. Tych którzy obawiają się o porysowanie aparatu uspokajam – na wystających, czterech uchwycikach nakleja się piankowe osłonki więc nic nie grozi naszej komórce.
X-81 PrzódX-81 TyłX-81
Z X-81 zrobiłem już naprawdę sporo kilometrów i po asfaltach i po terenie bardziej krzywym 🙂 Telefon zawsze trzymał się stabilnie. Śrubka nie ma tendencji do odkręcania się, luzowania. Jak dobrze dobierzemy miejsce umocowania na kierownicy to wygodnie patrzy się na telefon czy też operuje po ekranie.
Jak widać nawet nie wydając sporo kasy da się podnieść komfort jazdy rowerem i nawigowania. Polecam.
DRUGI DZIEŃ JAZDY (ŚRODA) – PODZAMCZE – KRAKÓW (110 KM)
Czyli nic, nie jest tak proste i oczywiste jak się wydaje 🙂
Drugi dzień naszego rajdu zapowiadał się ciężej niż pierwszy. Największymi problemami jawił nam się czas i dystans. Niestety, konieczność złapania pociągu do Częstochowy o 19.15 (następny był już po północy) wymuszała takie zaplanowanie jazdy by na niego koniecznie zdążyć. Z matematyki wyszło nam, że przejechać musimy 100 km (no bo we wtorek wpadło 90 :). Jak wspominałem, w pierwszy dzień Żona zaliczyła awarię przerzutki czyli nie było opcji nadrabiać po prostej i z górek. Policzyliśmy, że bezpiecznie będzie zakładać w takim razie tempo około 10km/godz., co daje 10 godzin jazdy. Aby był jakiś zapas postanowiliśmy ruszyć o 06:30. Czasowo mielibyśmy więc ~12,5 godziny na jazdę.
Wszystko zaplanowane, należy realizować 🙂 Pobudka miała być o 05:00, skiepściłem coś jednak i ustawiłem budzik na 05:30. W sumie i tak nie było co robić w pokoju więc szybciutko się zebraliśmy, założyliśmy sprzęt na rowery i o 06:00 udaliśmy się na zamówione śniadanie. Jajecznica z chlebkiem nie była tak zła, wzmocnieni ruszyliśmy w drogę.
Już na starcie czekał nas kilometrowy podjazd do Ogrodzieńca. Mimo „rześkiego” poranka, rozgrzaliśmy się momentalnie. Przy zamku szybkie zdjęcia no i pora pędzić dalej.
Zamek Ogrodzieniec.Zapowiada się ładny dzień 🙂
Droga początkowo wiodąca malowniczymi polami, skierowała nas w las. Nie było tak źle, pierwsze 10 km zrobiliśmy w 57 min. Niestety, im dalej w las, tym gorzej. Szlak wyboisty, pod górę, dużo luźnych kamieni. Kolejne godziny to już powolne tracenie. I sił i dystansu.
Co gorsze słabo szło nam realizowanie części turystycznej. Opuściliśmy ruiny strażnicy w Ryczkowie [92,4 km]. Trochę niezauważony przeszedł też Zamek Pilcza w Smoleniu [98.8 km]. Przynajmniej pod względem fotograficznym 🙂 Wiecie jak to jest, najpierw czekasz, czekasz aż będzie lepsze ujęcie i nagle jest całkiem po tym ujęciu 🙂 Tak było tutaj. Najpierw zamek miałem pod słońce, a później okazało się, że drzewa zasłaniają go tak skutecznie, że aparatu nawet nie było sensu wyciągać. Trudno…
Droga, wymagająca w dalszym ciągu, doprowadziła nas w Dolinę Wodącej. Leśne tereny, ciekawe skały, Jaskinia na Biśniku.
Jaskinia na Biśniku
Przy kolejnym odcinku [102.2km] można wspomnieć czasy wojny i zobaczyć pomnik poświęcony oddziałowy AK kpt. Hardego.
Pomnik partyzantów.
Kolejny punkt programu jaki nam gdzieś przepadł to ruiny zamku w Bydlinie [110.2 km]. Miał być a coś nie było 🙂
Droga po chwilowej poprawie, przechodzi dość szybko w trudny szlak. Jest pod górę, mnóstwo piachu. Nie ma wyjścia, pozostaje rowery pchać. Dużo osób wskazuje ten fragment jako najmniej przyjemny z całej jazdy.
Poprawa warunków następuje w okolicy Rabsztyna [124.8 km]. Tutejszy zamek na szczęście udaje się zobaczyć.
Zamek Rabsztyn.
Następne ciekawe miejsce na trasie to Olkusz. Warto odbić na chwilę z trasy i zobaczyć ładny rynek. Skusiliśmy się tu na szybką kawę i lody (w końcu! :)). Proponowałem również mojej Żonce jakiś obiad ale kręciła coś nosem, że jeszcze nie. Nie, to nie, przyszło za to odpokutować, bo później niestety na nic ciepłego czasu już nie było 🙂
Rynek w Olkuszu.
[132,6 km] Osiek. Lepszy asfalt kończy się, wygląda, że trzeba polną droga piąć pod górę. Wyleźliśmy i zwątpiliśmy. Czy to na pewno tu? Nawigacja w komórce, pokazuje, że jesteśmy jakoś z boku szlaku. Zjeżdżamy z powrotem do wsi i…. katastrofa. To jednak była dobra droga. Nic, pozostaje znów wspinać się pod górkę. Znaki oczywiście były, wystarczyło lepiej się rozglądać.
Pola, łąki…
Dobrze chociaż, iż piękne plenery wynagradzają ten bezsensowny trud. Pola, łąki zapewniają świetne widoki. Dla spragnionych skał, za jakiś czas monumentalna skała Powroźnikowa.
Skała Powroźnikowa. Mijamy ją dołem ale jakby był czas, można by się wspiąć kawałeczek…
Jakoś w tej okolicy zaczyna mi się zapalać lampka ostrzegawcza w głowie. Mój rower nie hamuje. Coraz ciężej jest mi się zatrzymywać przy zjazdach w dół. Tylni hamulec był słaby ale, że przedni też?, to nie wiem o co chodzi 🙁 Niestety, im dalej tym gorzej.
Po zobaczeniu Kościoła w Paczółtowicach [147.3 km] poddaję się. Nie mam wcale hamulców. Zaczyna robić się gorąco. Wcześniej spowalniał nas brak przerzutek u mojej Justyny, teraz (i to dużo mocniej) spowalniam nas ja. Przed każdym zjazdem wytracam prędkość jak się da, zaczynam pomagać sobie nogami. Żona rusza trochę do przodu by ostrzegać przed zbyt dużymi zjazdami i ewentualnymi zakrętami za nimi. Na końcu Paczółtowic jest ostry zjazd. Nie daję rady, muszę zejść i iść.
Drewniany kościółek pw. Najświętszej Marii Panny.
Atrakcje turystyczne schodzą na drugi plan. Czas zaczyna gonić, a my przesuwamy się coraz wolniej do przodu.
Dolina Eliaszówki [148.8 km] za nami ale nie idziemy oglądać Klasztoru Karmelitów w Czernej.
Na trasie ciekawe miasteczko Krzeszowice [156,2 km]. Walcząc z rowerem i stawaniem chociaż przed światłami dla pieszych, mijamy bokiem Pałac Potockich. Nie wracamy, jest za mało czasu.
Za Krzeszowicami droga daje troszkę wytchnienia (bo jest po prostej). Sprawnie docieramy do rozwidlenia dróg przy Zamku Tenczyn w Rudnie [160.5 km]. Szlak skręca w lewo, do zamku trzeba albo pojechać 2 km w prawo (asfaltem) lub iść, od pobliskiego parkingu, a potem 400 metrów pod stromą górę. Debatujemy rodzinnie co robić. Ryzykownie tracić czas, ale z drugiej strony, przyjechaliśmy coś zobaczyć a nie tylko pedałować! Wychodzi, że najszybciej będzie 400 m pod górę. Żonka mówi, że nie idzie, będzie odpoczywać. Ja prawie biegiem robię tą cztery-setkę no i jest. Yyyy… w remoncie, zakaz wstępu. Wykazuję obywatelskie nieposłuszeństwo i wchodzę. Zanim mnie przegonili parę zdjęć udaje się zrobić i zobaczyć chociaż jak ten zamek wygląda 🙂 Szybki bieg w dół i jedziemy.
Ruiny Zamku Tenczyn.
W tym momencie pozwolę sobie skrócić dokładny opis szlaku. Na trasie spotkacie już mniej skał. Odcinki prowadzą bardziej przez pola, lasy, wioski. Nie ma tu już w mojej ocenie bardzo spektakularnych zabytków, widoków. Sporo za to podjazdów, a co gorsze szybkich zjazdów. Cuda wyczyniałem na rowerze. Albo jechałem jak wariat, albo wybierałem coraz gorsze fragmenty drogi. Pobocze, nierówności, liście, trawa pozwalały mi trochę wyhamować. Nogi dodatkowo służyły mi za hamulce. Tarłem butami o podłoże ile się da. Nie zawsze się dało, bałem się, by gdzieś się nie wyrąbać – było jednak krzywo, na poboczu luźne gałęzie, kamienie. Strasznie to męczyło. Dużo fragmentów i tak było zbyt ostrych na zjazd, musiałem schodzić i iść. Zwłaszcza przy Balicach jak na złość mnóstwo fragmentów w dół. Przerwy robimy coraz krótsze, ale w którymś momencie dochodzi do nas, iż musimy przejechać nie 100 a 110 km. Nie wiem jak to wyliczyliśmy ale wygląda, że nie ujęliśmy odcinka prowadzącego przez Kraków. By mieć chociaż teoretyczne szanse zdążyć na pociąg każde zejście z roweru = bieg. Zaskoczony jestem ale mimo prawie 100 km w siodle, biegnie mi się (z rowerem więc trudniej) całkiem, całkiem. Widać treningi pod ultra coś tam dają 🙂 Finalnie pojawia się tablica Kraków. Rezygnujemy z nawigacji przewodnikiem i Mapa.Cz. W Google Maps wbijamy target – Dworzec Centralny i jedziemy bezpośrednio do niego. Dobrze, że oboje wpisaliśmy trasę, bo jak na złość Google prowadzi słabo. Mi w którymś momencie, przestaje odświeżać trasę, żonie działa ale też marnie. Sam Kraków to wyścig z czasem. Dobrze, że mają tu wygodne ścieżki rowerowe i jest po płaskim 🙂 Prujemy, nic nie oglądamy. Ufff… jest. Na Dworzec wpadamy 18.45. Udaje nam się znaleźć Intercity, sadowimy się w nim i powoli schodzi z nas ciśnienie.
No i po bucikach.
Podróż pociągiem, upływa miło i przyjemnie. Cały wagon dla nas, rowery mamy na oku. Intercity ma swoje plusy, kupujemy herbatkę u obsługi i spokojnie sobie siedzimy. Opóźnienia nie było żadnego, około 21:00 jesteśmy w Częstochowie. Podobnie jak wcześniej włączamy Google Maps. Niby tylko 8 km do hotelu, ale ten fragment drogi też przyjemny nie był. Szuram butami po asfalcie ciesząc się, że już ciemno i nikt nie widzi tej porażki.
Finalnie w hotelu meldujemy się o 21:45. Można odpocząć, by kolejnego dnia rano zebrać sie już w drogę powrotną do domu.
PODSUMOWANIE
ROWEROWY SZLAK ORLICH GNIAZD Jeden z najstarszych, rowerowych szlaków w Polsce, ze wszech miar godny jest pokonania. Oznakowanie na trasie jest bardzo dobre, zaryzykowałbym stwierdzenie, że można by go przejechać po samych znakach.
Na trasie są sklepy, restauracje – spokojnie można uzupełniać prowiant na bieżąco, bez konieczności niesienia wszystkiego w torbach.
Piękne tereny (zamki, skały, pola, zabytki) czynią również tą wyprawę bardzo atrakcyjną. Widoki cieszą oczy i powodują, że chce się jechać.
Uwaga, jeśli jednak chcecie zwiedzać wszystkie atrakcje, to zarezerwujcie na jazdę minimum 3 dni. A idealnie by było wg. mnie jechać 4 dni (i mieć np. część ostatniego dnia na Kraków).
Sama trasa ostrzegam jest dość wymagająca. Mało tu po prostej, ciągle góra-dół. Zróżnicowana nawierzchnia, dużo szutru, kamieni, piachu powoduje, że najwygodniejszy będzie rower górski, na szerokich oponach. „Spacery” na trasie i tak będą 🙂 Jednak nie jest to trasa ekstremalna, średnio doświadczony turysta spokojnie ją przejedzie.
WALOR POZNAWCZY (SPRZĘTU, FORMY)
To był nasz pierwszy, tak solidny rajd rowerowy. Mimo, utrudnień sprzętowych, jestem z jego przebiegu bardzo zadowolony. Potwierdziło się, że jesteśmy w stanie jechać na rowerze dzień po dniu, pokonując długi dystans. Sprawdziło się wyposażenie (torby, nawigacja). Wyszły też oczywiście problemy, które będą dobrą nauczką na przyszłość: – przede wszystkim sprzęt musi być w 100% sprawny i dobrze sprawdzony przed wyjazdem, – planowanie czasu musi koniecznie zawierać margines bezpieczeństwa czasowego. Na styk się nie da.
Cóż… mam nadzieję, że na taką wycieczkę Was namówiłem, a nie zniechęciłem. Naprawdę warto przejechać się po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Polecam 🙂