Archiwa tagu: bieg

3x Śnieżka 2024 – na tarczy

Ciężko piszę się o porażkach.

Jestem do nich może i przyzwyczajony, bo biegowo od dawna nie zaliczam spektakularnych zwycięstw, jednak każda kolejna dołuje równie mocno jak poprzednie. Niezbyt pomaga też fakt, że w sumie dobrze wiem czemu się nie udało kolejny raz. Boli, że powtarzam te same błędy od długiego czasu.

Moja „niefrasobliwość biegowa” osiągnęła swoiste apogeum przy okazji tegorocznej Śnieżki stąd może i dobrze, że dostałem taki zimny, życiowy prysznic.

A było to trochę tak…

Kiedy opublikowałem poprzedni wpis (podsumowujący przygotowania) w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Oho, 140 km na miesiąc! Porażka. Wiem, że biegałem mało, krótko ale kurcze… tylko tyle wyszło?! Będzie źle 🙁

Niewiele już w sumie dało się poprawić, pozostało jedynie liczyć, iż siły urodzą się w głowie a nie nogach.

Kiedy przybyłem do Karpacza po odbiór pakietu, przywitała mnie wielka ulewa. Nie pomagało to w nastawieniu do biegu. Bałem się wprawdzie upału ale perspektywa 11 godzin w ulewie, na śliskim też nie zachęcała.

Deszcz pomógł za to w wyborze butów 🙂 Przemokliśmy doszczętnie, ciuchy schły opornie. Wyglądało, że synu mój nie będzie miał w czym chodzić dzień później stąd uznałem, że pożyczę mu Adidasy Raven, a sam pobiegnę w kupionych Agravicach. Tu refleksja, iż czas leci, dzieci rosną… łazić już może w moich butach, a taki był malutki niedawno 🙂 Szok!

Pakiet biegowy bardzo miło mnie zaskoczył. Przy dzisiejszej tendencji do tego, iż nic w nich nie ma tu sporo różności. Czapeczka Buffa (którą cudem uratowałem bo junior też chciał mi zabrać ;)), piwo, izotonic i wiele różnych, różności. Fajnie.

Noc upłynęła spokojnie, rano się wstało i kolejna porażka. Nie zabrałem pięciopalczastych skarpetek 🙁 Dobrze chociaż, że miałem zwykłe, w których realizuje ostatnio wszystkie treningi. Warto jak widać na biegi zabrać trochę więcej sprzętu niż się planuje 🙂

No cóż. Ubrany, wyszykowany to idziemy na start.

Pogoda poprawiła się. Nie padało, zrobiło się ciepło ale powietrze było ciężkie, parne. Mi osobiście strasznie to przeszkadzało na biegu, o czym za chwilę.

No to co. Długo nie czekałem. Zwyczajowa rozgrzewka, zająłem miejsce w drugiej połowie stawki i można startować.

Na starcie

Zacząłem bardzo zachowawczo. Pod górki jak większość tych rejonów, szedłem. Tam gdzie biegłem to szczerze mówiąc wolno. Chciałem zachować jak najwięcej sił na kolejne etapy, mieszcząc się przy tym w limitach.

Warunki pogodowe niby wspólne dla wszystkich ale mi straszliwie dawały w kość. Pociłem się jak świnia. Już po 2-3km czułem, że jestem totalnie mokry. Ciuchy się do mnie lepiły, kapało ze mnie. Słabo.

Na szczycie

Szczyt osiągnięty, ruszyłem w dół. Tu biegania było już więcej. I do punktu żywieniowego i od niego aż do kamieni, których nie lubię i na nich chodzę. Ale gdy zaczął się odcinek szutrowy to już leciałem w dół.

Jeden z niewielu momentów biegu 🙂

Słabo jednak wyglądało tempo. Patrzę na zegarek i coraz bliżej do 3 godzin. O co chodzi???!!! Chyba za mocno się grzebałem (albo szybciej nie mogłem). Pierwsze kółko zamknąłem w sumie parę min przed limitem (regulaminowym bo troszkę je przedłużali w trakcie). Dokładnie to 2:58.10.

Drugie kółko niestety szło jeszcze gorzej. Praktycznie aż na szczyt lazłem. Co gorsze wolno. Dodatkowo na zwyczajowych kamiennych schodach to już byłem wrakiem człowieka. Co ulazłem ze 100 metrów to musiałem przystanąć, przysiąść na kamieniach. Zobaczyłem, że chyba nie dam rady ale jakoś tam z mozołem parłem na górę.
Na punkcie wlałem w siebie colę, izotoniki do softlasków i podobnym stylem udałem się na szczyt.

Zbieg niestety szedł słabo. Ocinek kamienno-szutrowy więcej lazłem niż biegłem i w sumie stało się dla mnie jasne, że to chyba nie ma sensu 🙁
Mięśnie już miały dość, zaczynałem czuć obicie palców.

Na punkt kontrolny (start-meta) wbiegłem jakoś 19 min po limicie pierwotnym (07:19.19). Mógłbym ruszyć na ostatnie kółko ale stanąłem, napiłem się i w sumie podjąłem pierwszy raz w życiu decyzję, iż trzeba zrezygnować 🙁
Zadzwoniłem jeszcze do rodziny, że chyba spasuję bo jestem wypompowany. Oni też mówili, żebym dał sobie spokój. Chwilę jeszcze biłem się z myślami ale uznałem, że nie – stop. Ostatnie, trzecie kółko w tym stanie z pewnością nie dałbym rady zrobić w limicie. A ciągnąć się kilka godzin po górach, zajechać już totalnie po nic to nic wspólnego ze zdrowiem, sensem nie ma. Pozostaje pogodzić się z porażką, Cóż. Chwilę odpocząłem i ruszyłem do hotelu.

Góry nie wybaczają pomyłek. Niewiele da się tu oszukać, zakombinować. Na takie wyzwanie trzeba być solidnie przygotowany o czym widać musiałem się przekonać sam. Szkoda, biegając już tyle lat powinienem wiedzieć to sam bardzo dobrze. Niemniej niektórzy chyba muszą się uczyć na swoich błędach.

Poza złym samopoczuciem psychicznym sam bieg nie wpłynął na mnie jakoś mocno negatywnie. Sprzęt zdał egzamin. Nic przesadnie sobie nie uszkodziłem.
Kolejny, kończący się właśnie tydzień tu u mnie okres bez biegowy. Odpoczywałem i teraz dopiero, znów wrócę do trenowania.
W międzyczasie zaś dokonuję przemyśleń życiowych co i jak z tym moim sportem zrobić. Co mi wyjdzie, zobaczymy.

Na zakończenie parę uwag techniczno- ogólnych.

Zawody zorganizowane jak zwykle dobrze. Na punktach miła obsługa, pomagali napełnić bidony, pytali czy coś nie potrzeba. Jedzenia, picia nie brakowało. Trasy oznaczone ok. Trochę zdziwił mnie tylko fakt, że w sumie na trasie już przy drugim kółku nie było wolontariuszy/obsługi na skrzyżowaniach szlaków, drogach. Dziwne.. rok temu jak biegłem to byli wszędzie. Być może to z powodu, iż teraz biegłem wolniej o te 30-50 min no ale jednak… Mam obawy, że biegnąć już na 3, ostatnie kółko robił bym to w totalnej „głuszy”. A to lubię średnio 🙂

10 Jubileuszowy Bieg Szerszenia – Oleśnica 22/06/24

Tradycja rzecz ważna -zawsze w czerwcu biegam w nocnym biegu Świętojańskim w Oleśnicy. Nie inaczej miało być w 2024 🙂

W tym roku podszedłem do zawodów na sporym luzie. Nie mam wielkiej szybkości (na treningach przymulasto tuptam) stąd też nie czyniłem żadnych specjalnych założeń, planów. Ot, pobiegnie się trochę szybciej niż treningowo i zobaczymy co z tego wyjdzie.
Dodatkowo sobota obfitowała w sporo różnych (innych) aktywności – 60 km rowerem + 8 km spaceru po mieście (a było gorąco) co z pewnością nie pomagało wykrzesać z siebie nadludzkich mocy.
Spory błąd jaki zrobiłem też to pofolgowanie sobie z jedzeniem. Może nie w sensie ilości ale zrobiłem jakiś dziwny mix w ciągu dnia – cola, słodkie, fast food, kawy, jogurty. No chyba, że czymś się zatrułem bo taka możliwość też była. Zemściło się to na mnie o czym opowiem później.

W międzyczasie, przeglądając net zauważyłem bardzo smutną wiadomość. Tegoroczny bieg jest ostatnim. Oj… szkoda. Bardzo go lubiłem. Nie ukrywam, że po głowie chodził mi plan by w przyszłym roku w końcu spróbować polecieć coś szybciej. Wygląda na to, iż tej szansy już nie będzie. Cóż… może klubowicze Szerszenia jednak znajdą w sobie siłę i zmienią plany 🙂

Na miejscu startu
Przymiarka do podium

Po przybyciu na miejsce startu zrobiłem swoją rozgrzewkę i pozostało czekać na start. Organizatorzy zrobili małe spóźnienie – zamiast rozpocząć o 21:00, to o tej godzinie była grupowa rozgrzewka i start około 8 min po. Nie brałem w tym udziału bo wiek niestety ma swoje prawa. Ćwicząc tak zaciekle bym się chyba poskładał 🙂

Stoję, czekam i w miedzy czasie coś czuję, że zaczyna mi lekko jeździć po brzuchu 🙁 Źle! widać wpływ dziennego jadłospisu. Niewiele jednak już z tym można było zrobić, pozostało trzymać kciuki by wytrwać.

I poszli…

Ruszyliśmy. Poszczególne kilometry robiłem w około 5.10-5.15 min/km i nie było to dla mnie zabójcze. Coraz mocniej dawał jednak o sobie znać brzuch i nie mogło to skończyć się dobrze. Jakoś po 5 km, kiedy zrobiło się ciemno i wbiegliśmy na tereny wodonośne uznałem, że dłużej nie da rady – trzeba w krzaki 🙁 Kurde… pierwszy raz na biegu miałem taką potrzebę. I to jeszcze na 10 km kiedy liczy się każda minuta. Cóź, sam sobie zgotowałem ten los.

Lżejszy na żołądku ale zły na siebie i ze słabszą motywacją ruszyłem dalej. Do mety udało się dobiec w 00:56:20. M40-25, Open – 92 (na 150 zapisanych).

Po biegu nie czekałem na nic, poszliśmy od razu z Żoną do domu. Po drodze znów czekała mnie mała przerwa regeneracyjna w zaroślach 😉 co świadczy dobitnie o moim stanie.

Cóż. Mimo wymienionych kłopotów w sumie bieg nie był taki tragiczny. Gdyby odjąć tą minutkę – półtora byłbym nawet z czasu zadowolony. A tak pozostał niedosyt, że ostatnim razem mogłem wypaść sporo lepiej.

Pamiątkowy medal z 10 edycji.

Podsumowując całą historię. Bieg Szerszenia to bieg w którym uczestniczyłem od początku do końca – we wszystkich edycjach. W poszczególnych latach zmieniała się trasa więc nie do końca można miarodajnie określić jak mi szło ale gdyby kogoś interesowało to proszę 🙂

2024 – 00:56:20
2023 – 00:51:57
2022 – 01:00:09
2021 – 01:02:19
2020 – nie odbył się
2019 – 00:49:17
2018 – 00:51:19
2017 – 00:50:15
2016 – 00:47:55
2015 – 00:53:50
2014 – 00:52:25

Wspomnienia pozostają ale może jakaś reaktywacja w kolejnych latach będzie? 🙂

AMPANEL 50 Maraton Dębno

Do maratonu zawsze należy podchodzić z szacunkiem. Z moich wcześniejszych sprawozdań treningowych można było wyczytać, iż przygotowania do biegu nie poszły zgodnie z założeniami. Im bliżej robiło się do imprezy tym więcej targało mną wątpliwości czy ma to większy sens. Nie powiem, trochę się nawet bałem bo sam nie do końca umiałem określić jak mi to pójdzie.
Czułem też ostatnio kolano. Dawałem rade biegać ale 42 km kto wie co nastąpi. Z tego powodu zrobiłem nawet 2 ostatnie treningi – jeden z opaską a drugi bez. Opaska trochę uciskała mi jednak tył nogi więc stanęło, że spróbuję bez.
Żeby dopełnić nieszczęść – w sobotę rano wstałem z połamanymi plecami. Coś chyba źle poduszkę ułożyłem. No masakra! Jak inwalida – łokieć boli (stare sprawy), kolano boli, plecy niemobilne 🙁 Oj, nie zachęcało to do biegu.

No ale.. wracając na ziemię.

PRZED ZAWODAMI

Jakoś koło środy zabrałem się za analizę logistyczną wyjazdu. Co założyć to wiedziałem – jak najmniej 🙂 Miało być ciepło więc stanęło zwyczajowo na krótkich spodenkach, koszulce, bandanie i pięciopalczastych skarpetkach. Dość długo myślałem za to czy wziąć pas czy plecak z bidonami. Finalnie stanęło na plecaczku bo do mojego pasa jednak ciężko by było upchać wszystko co chciałem zabrać + nie mam mocowania na numer startowy. A jeszcze osobny pasek na numer to jakoś średnio mi się widział.
Wszelkie sprawy startowe warto jednak planować trochę wcześniej. W czwartek ułożyło mi się w głowie, że może jednak wolałbym żele energetyczne niż musy owocowe. Jak na złość awaria samochodu zmniejszyła moją mobilność i nigdzie mi nie było po drodze. Niezbyt zadowolony zakupiłem zestaw żeli w … Biedronce. Fajnie, że tam były, tylko trochę bałem się o ich przyswajanie. One są dość słodkie, gęste i zapychające. Kiedyś je jadłem, nie robiły mi problemów żołądkowych no ale jednak nie na maratonie a na krótszych treningach. Cóż, gapiostwo nie popłaca muszą być.

Podróż do Dębna minęła bez przeszkód. Szybko udało się zlokalizować biuro zawodów, wydano mi to co trzeba. Jako, że był wybór aż 3 kolorów koszulek to skusiłem się na ostry pomarańcz. Ładna, nie powiem. Na expo zakupiłem magnezowe shoty. Na sam bieg zapomniałem je zabrać ale przynajmniej były po 🙂 Później jeszcze spacerek po mieście i można udać się na nocleg.

DZIEŃ BIEGU

Auto zaparkowane, spacerkiem (z rodziną) doszliśmy na start. Tutaj trochę się pokręciłem i spróbowałem dodzwonić do silnej ekipy forum bieganie.pl 🙂 Maraton mieli biec także Jarek i Przemek więc szkody było nie wykorzystać okazji by nie poznać osób, które często wspomogły dobrym słowem i radą.

W uroczystej oprawie orkiestry dętej spotkanie doszło do skutku 🙂 Hałas, czas, stres przedstartowy oczywiście nie pozwoliły na długie dyskusje ale miło było poznać. Liczę, że to nie ostatni raz i jeszcze biegowe ścieżki się tu i tam przetną.

Chłopaki biegli sporo szybciej więc nawet nie wygłupiałem się kręcić koło nich tylko poszedłem bliżej końca. Stanąłem między strefami 4:30-4:45 z nastawieniem, że i tak pobiegnę swoim tempem treningowym – około 6:20. Sytuację będę obserwował i ewentualnie na trasie próbował ratować co się da 🙂

START

Lekka rozgrzewka, oczekiwanie i poszło.
W mojej strefie biegło się całkiem dobrze. Ludzi owszem sporo ale nie było jednak tu wielkiego tłoku. Biegłem w pobliżu gościa zamykającego 4:30 (*opowiem o tym trochę więcej bo ciekawe). Z obserwacji zegarka wychodziło mi, że momentami trochę za szybko ale uznałem, że w sumie z górki a po płaskim to lecimy bliżej 06:15-06:20 więc powinienem dać radę.

Zgodnie ze swoim rytmem co 1.5 km brałem mały łyczek wody z softflasków. Tam gdzie były strefy nawadniające to oczywiście korzystałem z tego co przygotował organizator. Do punktów nie mam w sumie większych zastrzeżeń. Problem był na pierwszym ale później już wszystko było ok. Zawsze dało się wodę/izo dostać. Były one też na tyle często, iż dałoby radę chyba korzystać tylko z nich.

W Dębnie nigdy nie biegałem dlatego też spory stres miałem związany z trasą. Te 2 duże pętle + 2 małe (po mieście) trochę przerażały. Bałem się zwłaszcza by na zmęczeniu coś nie zamieszać w mieście. Niezbyt też wiedziałem czego spodziewać się po profilu trasy stad też czujnie obserwowałem jak przebiega pierwsze okrążenie.

W sumie nie było tak źle. Na trasie (dla mnie) najbardziej odczuwalne były 2 „podbiegi”. Pierwszy w mieście – okolice startu. Drugi już poza miastem, przed wbiegnięciem w przyjemny, zacieniony leśny fragment. Reszta w sumie nie była taka zła tyle, że było sporo „patelni” Odkryte fragmenty asfaltu w słońcu męczyły.

Przechodząc do sedna czyli maratońskiej walki 🙂
Pierwsza pętla poszła bardzo dobrze. 15 km to znany mi dystans, dałem radę pokonać go bez większych problemów.
W drugim zaczął się już stresik. Co to będzie? No i było. Koło 26 km poczułem już trudy biegu i na punkcie odżywczym zdecydowałem się na spacerek. Na szczęście nie był to mój kres i w sumie do 28-30 km dalej (chociaż wolniej już bliżej 06:50) truchtałem. Im bliżej miasta to nie będę ukrywał już coraz gorzej. Zaczęło się podłażenie. Starałem się jednak całkiem nie odpuszczać i wolno bo wolno truchtać.
W mieście szło tak sobie. Pod startową górkę musiałem podejść. Potem trochę biegu, trochę spaceru. Skręt na drugą, miejską pętelkę poszedł ok, nic nie namieszałem. Męczyłem się spacerem gdy trafił się życzliwy człowiek, który już skończył ale poczuł misję rozruszać zombiaków jak ja 🙂 Doping zrobił swoje by mu nie było przykro zmobilizowałem się i razem z nim przynajmniej kilometr zrobiłem truchtem 🙂 Pomógł mi faktycznie tą wiarą chociaż nie ma co ukrywać, raczej nie byłbym w stanie dotruchtać aż do samej mety. No ale dobre i to. Przybyliśmy piątkę i przez męczącą kostkę brukową ruszyłem na końcówkę.

Udało się! Czas na mecie: 4:54:53. Powiem tak – nie jest to czas dobry ale w kontekście tego czego się spodziewałem to wcale nie tak zły. Ja jestem w miarę zadowolony. Obawiałem się, że będzie sporo ponad 5 godzin albo nie zmieszczę się w limicie. A tu przynajmniej 4 z przodu 🙂 Pozytywnie ucieszył mnie także fakt, że kolano na trasie nie przeszkadzało, może jest i tu nadzieja.

Wyszedł mi mega tasiemiec to pora kończyć. Medal dali, wodę dali. W strefie biegacza można było zjeść makaron z mięsem lub serem. Do picia wydawano izotoniki jak i darmowe piwo. Średnio gustuję w piwach ale to całkiem, całkiem. Po wysiłku smakowało.

Wygrać się nic nie udało no to pozostało zawijać się do domu.

Acha… już w dolnośląskim stanęliśmy przy McDonald’sie. Strasznie mi się chciało śmiać jak co drugi facet wstający od stolika zaczynał inwalidzkim krokiem 🙂 🙂 Ja oczywiście też żeby nie było 🙂 🙂

*Peacemaker. Nie korzystałem nigdy z ich pomocy ale ten coś za mocno wyluzowany był. Biegł, biegł ale co trochę sobie urządzał przerwy. A to w krzaczki ze 3 razy poleciał. Ze 2 razy stanął na trasie pogadać ze znajomymi. Słabe… mam obawy, że jak ktoś mocno na nim polegał to mógł się czuć zagubiony. No ja bym przynajmniej niezbyt widział co począć przy takim prowadzącym.

Ostatnim zdaniem podsumowując. Nie ma zastrzeżeń do organizacji biegu – było ok i każdy kto tu nigdy nie był to powinien spróbować. W końcu to kawał historii polskiego maratonu.

Maratońskie przygotowania – 04/2024

Ostatni miesiąc przygotowań (piękne słowo) do maratonu już za mną. Gdyby rozpatrywać kwiecień jako odrębną jednostkę to powiedziałbym, że szło całkiem, całkiem. Analiza całościowa przygotowań jest jednak dalej na minus i nie ma co ukrywać jestem zwyczajowo niezadowolony, zdołowany i pełen wątpliwości w sens przedsięwzięcia.

Bieganie: 175 km
Rower: 441 km
Spacery: 5.5 km

Średnio mi się chce ubierać to w jakieś słowa bo pewnie skończę narzekając ale trudno, niech będzie.

Kwiecień udało mi się przepracować porządnie. „Autorski” plan powolnego zwiększania obciążeń udał się w 100%. Pod koniec miesiąca robiłem już biegi po 15 km i nie były robione ostatkiem sił. Raczej w sposób powtarzalny.

Fajnie wchodził mi też rower co widać po kilometrażu. Korzyść z tego jednak tylko taka, że waga troszkę lepiej schodziła niż z samego biegania.

Spacerów omawiał nie będę. Chodzę trochę więcej ale raczej nie rejestruję tych aktywności. Te 5km to przy okazji jakiejś rodzinnej wycieczki.

No a przechodząc do narzekania 🙂

Od 15 km do maratonu i tak dość daleko. Znam się dobrze i nie nastawiam na nic innego niż bieg ~20 km a później pewnie walka by iść jak najmniej / jak najszybciej 🙂

Jak jeszcze zrobi się gorąco (a zrobi na pewno) to kto wie czy nie poskłada mnie jeszcze szybciej. Tegoroczna aura nie dała dużo szans zaadaptowania się do wyższych temperatur. Zimno, zimno … je… łup 😉 i upały.

Waga – tragiczna w dalszym ciągu 🙁 Przystopowało mnie na około 92 kg (ledwie ze 3 zrzuciłem od początku). Ależ zły na siebie za to jestem – upatrywałem w tym pewną szansę. Jakbym zszedł do tych osiemdziesięciu kilku kg to nawet przy marnym treningu biegło by się całkiem inaczej. No ale nie mogę i koniec :/ Codziennie wieczorem mam jakiś kryzys i się objadam dużo za dużo. Wiem, że źle robię ale coś ciężko głowę przekonać by się ogarnąć.

Motywacja siada mi też do ćwiczeń, coraz mniej ich w tygodniu. W dniu biegowe to rozumiem, że zmęczenie nie pomaga ale w resztę? To też chyba słaba psychika,

Na sam koniec zostawiłem sobie jakiś problem z kolanem. Z niczego (bo siedząc w robocie) zacząłem czuć lewe. Szczęśliwie nie w sposób krytyczny. Smarowanie, rozruszanie w domu i w sumie da się żyć. Liczę, że przejdzie.

I tak… W biegu oczywiście pobiegnę nastawiając się na najgorsze. Może chociaż porażka tym razem nie będzie boleć aż tak. Okaże się za parę dni.

Długofalowo muszę jednak przemyśleć swoje życie bo takie zabawy bardziej mnie wkurzają ostatnio niż cieszą. Strasznie bym chciał jeszcze coś konkretnego pobiegać – wymyślam sobie ciekawe/ciężkie cele. Przed/po każdym jestem jednak coraz bardziej zdołowany a nie o to chodzi.

No dobra 🙂 Zobaczymy jak maraton, a może nastąpi jakiś cud? 🙂

Maratońskie przygotowania – 03/2024

Po totalnie nieudanym lutym, w marcu można powiedzieć, że zaświeciła dla mnie (delikatnie) gwiazdka nadziei 🙂

Po analizie swojej formy, pozostałego do maratonu czasu uznałem, że spróbuję skupić się na trzech aspektach:
– zbudowanie chociaż podstawowej, powtarzalnej wytrzymałości biegowej. Mam tu na myśli regularne, spokojne bieganie i z każdym tygodniem delikatne zwiększanie dystansu. Uznałem, że będę dokładał po 1-2 km do każdego tygodnia. Trochę bałem się wrzucać w treningi jednego longa i resztę krótszych biegów więc podjąłem decyzję by każdy trening był taki sam. Nie jest to może zbyt efektywne ale obawiałem się, że po długim biegu będę zmęczony i kolejne 3 treningi będą „oszukane/słabe”. Wolę być przygotowany nawet na krótszy dystans ale w sposób powtarzalny a nie dłuższy a dokonywany wysiłkiem woli :),
– zróżnicowany rozwój „formy ogólnej” czyli rower, spacery, ćwiczenia w domu,
– zrzucenie wagi ile się da ale w sposób bezpieczny, nie rzutujący na zdrowie, siłę potrzebną do trenowania.

O dziwo udało mi się sumiennie przepracować cały miesiąc. Regularnie wychodziłem na swoje bieganie i faktycznie co tydzień po ten jeden km dokładałem – do trzech treningów, pierwszy był zawsze mniejszy (taki jak w poprzednim tygodniu).
Kiedy pierwszy raz od bardzo dawna zrobiłem 10 km podczas biegu naprawdę mega mnie to podbudowało! Poczułem, że jeszcze jestem w stanie coś przebieg i nie powiem dało mi to sporego motywacyjnego kopa. Oczywiście to nie gwarantuje sukcesu maratońskiego ale dla mnie było naprawdę ważne.
Treningi biegowe bardzo mocno wsparłem rowerem. Czasem myślę, że nawet za mocno ale jednak nie mam ochoty żonie odmawiać i wolę z nią pojeździć 🙂
Oprócz tego udało mi się faktycznie regularnie ćwiczyć w domu. Tu przyznam się potrzebuję więcej silnej woli bo po ciężkim dniu (bieganie, rower itp.) trochę mi się już nie chce i nieraz oszukuję 🙂 Albo tylko trochę pomacham hantelkami albo odpuszczam. Muszę się bardzo pilnować żebym nie zrezygnował całkiem 🙂

Patrząc na numerki wyszło to tak:
Bieganie: 106 km (wzrost w sumie 100% względem lutego)
Rower: 437 km
Spacery: 16,1 km
Waga: -2.5 km względem startu. Dobrze, ale dalej jednak dużo za dużo 🙁

Na tą chwilę jest w miarę ok. W kwietniu będę kontynuował powyższą strategię. Jeśli nic po drodze się nie spieprzy przed samym maratonem powinienem być w stanie przebieg około 14-15 km (4x w tygodniu). Myślę, że pozwoli to dociągnąć przynajmniej do połówki a później to się zobaczy 🙂


Maratońskie przygotowania – 02/2024

Mocno narzekałem na swoją dyspozycję w początku maratońskich przygotowań. Boję się trochę tak napisać (bo jeszcze się okaże, że da się gorzej) ale w lutym poziom niefartu osiągnął chyba swoją kulminację.

Biegałem w kratkę i tyle co nic. Co trafił się akceptowalny tydzień to w kolejnym masakra. W sumie odpadły mi dwa pełne tygodnie, a kolejny trzeci był taki sobie.

Pierwszy niefart to zasygnalizowane w poprzednim raporcie problemy z achillesem. W głupiej sytuacji – w łazience ściągając skarpetkę, szarpnąłem za nią mocno wyginając nogę (można by powiedzieć ściskając go). Wystarczyło to, że coś sobie naciągnąłem. Bolał mnie i zastosowałem sprawdzony sposób biegaczy – przerwę i może samo przejdzie. Samo przeszło ale tydzień wypadł.
Taka mała dygresja – zdarzenie to z pewnością nie jest winą skarpetki 😉 a pewnie mojego zapuszczenia, pospinania i marnej kondycji ogólnej.

Oczywiście w kolejnym tygodniu nie szalałem, wolno rozkręcałem się po kilka kilometrów a tu niestety kolejny pech. Syn przyciągnął jakieś choróbsko ze szkoły w piątek. Jemu oczywiście prawie nic nie było a ja po kilku dniach umierałem. We wtorek zrobiłem jeszcze bieg czując gardło. Później mnie połamało, spływało z zatok, kaszel i o żadnym bieganiu mowy nie było. Przeszło mi w sumie dopiero gdzieś po tygodniu ale w sumie do tej pory odczuwam dyskomfort. Niby nic nie boli ale spływa dalej z zatok, słabszy jestem w dalszym ciągu.

Statystyki miesięczne mówią, że:
Bieg: 53,8 km
Spacery: 17,6 km
Rower: 63,5 km

Jedynymi dobrymi zdarzeniami w lutym był fakt, iż:
– zacząłem codziennie ćwiczyć (w domu) i udało mi się to zachować do tej pory. Na ten moment ćwiczenia takie bardziej na rozruszanie zastanego latami organizmu (strasznie byłem zapuszczony) ale widzę już powoli pozytywne zmiany i postaram się tego nie zmarnować,
– udało się z wagi jakiś 1 kg zejść.

Cóż. Miesiąc temu czułem, że znów maraton będzie stracony i myślę, że już teraz można to potwierdzić. Zdaję sobie sprawę, że nie działa to dobrze motywacyjnie ale też trzeba być realistami. Przez 2 miesiące z poziomu 50-100 km ja nie dam rady się do niego dobrze przygotować. Szkoda, ale może będzie motywacja by za rok znów spróbować.

Na ten moment zaś próbuję przeanalizować jaką strategię treningową na kolejne miesiące przyjąć – czy ciągnąć przygotowania wg pierwotnego planu czy też może spróbować coś nietypowego. Tylko co?

Maratońskie przygotowania 2023/24 – start

Jak już wspominałem, w maju chciałbym pobiec w 50 Dębno Maraton. Plan zakładał przygotowania, realizowane wg podobnego schematu, jak rok temu.
Grudzień miał znów być miesiącem rozruchowym, a od stycznia już jazda z treningiem 🙂
Bazując na ubiegłorocznych przygotowaniach miałem obawy, iż zakończy się to podobnie jak w 2023. Forma będzie taka sobie i przebiegnę go raczej „turystycznie”. Mam ciągle jakieś tam ambicje, po głowie chodziła mi więc myśl, że może jednak docisnąć mocniej. Trochę bardziej dołożyć kilometrów, trochę szybciej, może diety i ćwiczeń przypilnować w końcu…

Będę szczery – idzie bardzo źle 🙁

Po pierwsze i najważniejsze – Zastrajkowała mi coś głowa. Nie chce mi się „poważniej” biegać. Mam tu na myśli fakt, że wychodziłem te 4 razy w tygodni ale zadowalałem się truchcikiem na 5, 8 km. Zawsze był jakiś wykręt. A to zmęczony, a to rozruch, mocniej będzie na kolejnym treningu, pogoda nie ta…

Po drugie – biegało mi się tak sobie nawet na tych marnych dystansach. Jak poleciałem ciut dłużej to później zmęczony, nogi bolą. Kontuzje też mnie trochę łapały w głupich sytuacjach. Zmieniałem koło w aucie, poderwałem się z kucków – w kolanie coś chrupło. Szarpałem się w łazience ze skarpetką – jak nogę zgiąłem to myślałem, że achilles mi się urwał! Ufff.. nadwyrężyłem tylko bo pracował jednak. Dwa dni go czułem ale przeszło.
Dumałem trochę czemu i chciałem zrzucić to trochę na wiek (48 lat już :)) ale swoje zrozumiałem jak wlazłem na wagę. 95 kg się ma.

No masakra. Jestem w pupie. Zmarnowanego czasu mnóstwo i to nie koniec. Zadbać muszę najpierw o siebie (ogólnie). W lutym więc nie będę się porywał na mocniejsze treningi. Oznacza to, że zostanie mi jakieś 2 miesiące – marzec, kwiecień. Cóż, wynik jest już chyba przesądzony no ale może jakieś światło nadziei dla mnie zaświeci.

Cyferki zaś wyglądały tak:

Grudzień 2023
Bieganie: 77,2 km
Rower: 44 km
Spacery: 23,4 km

Styczeń 2023
Bieganie: 106 km
Rower: 47,3 km
Spacery: 46,1 km

Trochę matematyki z 2023 i przemyśleń przyszłościowych

Dla porządku mialem wpisać cóż tam się biegało w ostatnich miesiącach ale, ze cyferki szalu nie robią to podsumujmy lepiej cały rok:

Bieganie: 1711km
Rower: 3207 km
Chodzenie: 169 km

Nie tak zle w sumie ale ilość dziwnie nie przekłada się na jakość u mnie 🙂

 Rekordów żadnych nie zanotowano w ubiegłym roku.

Mam wrażenie, ze wiem bardzo dobrze co powinienem zmienić, tylko gorzej z chęciami do tych zmian. Cóż… nie każdemu widać dane 🙂 no ale zobaczymy jak to pójdzie w 2024.

W każdym razie… Żeby podtrzymać chęci do roboty wybrałem już 2 główne biegi. Będzie to Maraton w Dębnie a później 3 x Śnieżka. Biegi „poboczne” to pare moich ulubionych 10 kilometrówek które gdzieś tam od czerwca do września będą. Później się zobaczy, może City Trail by tradycji było za dosc (start co 2 lata).

Na ten moment jestem w podobym punkcie przygotowania jak w 2023. Waham się czy trenować jak rok temu czy postawić wszystko na jedna kartę i docisnąć do oporu. Rozum podpowiada ostrożnie, bo czuje swoje niedomagania ale mam obawy, ze ostrożnie = skończę jak ostatnio. Czyli – słabo.

Latarka LED na klatkę piersiową

Sezon biegania z lampkami LED już od jakiegoś czasu trwa w najlepsze. Wiadomo, krótki dzień wymusza konieczność doświetlania sobie drogi.

Mam już parę tych budżetowych lampek w swoim posiadaniu i w sumie żadnej kolejnej nie potrzebuję. Magiczne słowo „przecena” i fakt, że takiego rodzaju jeszcze nie miałem skusiło mnie jednak do wydania kilkunastu złotych 🙂 Taka jak tu prezentowana, w regularnej cenie kosztowała w markecie Aldi 39 zł.

Poniżej chciałem podać tylko kilka swoich odczuć (plusy i minusy) co do takiej lampy. Nie będę tu przepisywać danych technicznych. Kto ciekawy zerknie na zdjęcia tam pisze jak daleko, mocno świeci i jakie opcje ma.

No to startujemy.

Lampka ta ma 2 źródła światła. Przednia dioda zasilana jest 3 bateriami AAA. Drugie źródło to mniejsza, czerwona dioda, którą mamy na plecach. Ona zasilana jest zegarkowymi bateriami CR.
Całość, nie jest jakoś mocno prądożerna. Baterii nie wymieniałem a treningów już wpadło całkiem sporo.

Oba LED-y zamocowane są na 2 paskach. Pierwszym opasujemy tułów, a drugi stabilizujący to szelka, przekładana przez ramię. Paski można oczywiście regulować. Raczej się trzymają, nie puszczają same z siebie. Minusem jest jednak fakt, że lampki są zakładane na te paski przez takie plastikowe szlufki z dziurką. Powoduje to, że czasem potrafią się wysunąć (zwłaszcza gdy szarpiemy się z tym zakładając) . Trzeba uważać by ich nie zgubić. Ale… jak mamy je już dobrze założone to nic złego się z nimi nie dzieje. Trochę z tym już biegałem i na szczęście mam dalej obie 🙂

W czasie biegu szybko idzie się przyzwyczaić do tych pasków, lampka nie przeszkadza.

Przyciski włączające światło są dobrze umieszczone, wykonane z lekko świecącego w ciemności tworzywa. Nie ma problemu by to obsługiwać w czasie chodu, biegu. Mówię tu oczywiście o przedniej. Tylną, raczej trzeba odpalać przed założeniem no chyba, że ktoś ma gumowe ręce i szósty zmysł gdzie ona na plecach jest 🙂

Lampka ma dużo możliwości regulowania strumienia świetlnego (to plus). Przednia ma 3 stopnie regulacji jasności, światło migające i czujnik włączania/gaszenia przez zbliżenie ręki. Dodatkowo soczewką można kręcić co powoduje regulacje snopa światła. Może być wąski-daleki i szerszy ale bliższy (duży okrąg). Jest też regulacja góra-dół. Tylny LED oferuje światło ciągłe i migające.

Światło samo z siebie jest dość mocne, da się z tym trenować ale… strasznie telepie się we wszystkie strony (minus). Czemu? Podczas biegu wykonujemy lekkie ruchy skrętne tułowia. Przy uderzeniu o ziemię jest też ruch góra-dół. Dodatkowo nie pomaga fakt, że baterie mieszczą się w jednej obudowie z soczewką i diodą, całość jest dość pękata, wystająca do przodu i jeszcze bardziej podatna na telepanie. W mojej ocenie lampki mocowane na głowie raczej latają mniej.

Podsumowując. Pomysł dobry. Wyposażenie i możliwości dobre. Komfort używania jeśli chodzi o „montaż”na siebie i strumień świetlny dobry. Jeśli chodzi o „jakość” świecenia – dla mnie słabo (wstrząsy). Mi to telepanie strasznie przeszkadza i nie wyobrażam sobie biegać tylko z nią. Do chodzenia jak najbardziej. Do biegu nie 🙁 Z w.w. powodu używam jej w sumie jako sygnalizacji dla kierowców, że biegnę i takie światło pomocniczo-rezerwowe. A właściwe doświetlenie realizuje czołówką.

Charytatywny Bieg Mikołajkowy – Brzezia Łąka

Trenować coś mi się nie chce dalej ale pobiegać to i owszem. Dał mi znać brat, iż u nich na wiosce organizują charytatywny bieg. Zapisać może się każdy, dystans około 3km a przy okazji szczytny cel. Co mi szkodzi pobiec, poprosiłem go by mnie zgłosił.

Wpisowe wynosiło „co łaska”, w pakiecie oprócz numeru, czapeczki Mikołaja było jeszcze parę przekąsek i woda.

Z informacji od mojego brata trasa miała być płaska z miksowaną nawierzchnią – trochę asfaltu, kostki ale i polne drogi szutrowo-ziemne.

Z dość dobrym nastawieniem, w dzień zawodów zameldowałem się w Brzeziej Łące.

Warunki mieliśmy jeszcze zimowe, chociaż odwilż już ruszyła i temperatury wskoczyły w okolice 0 stopni.

Przy starcie było sporo osób w każdym wieku i formie. Większość to dzieci, młodzież ale i starsi też. Z tego co orientuję się numery minęły 100 więc całkiem dobrze jak na debiutancki bieg.

Trochę się pokręciłem, pogadałem z bratem i moim chrześniakiem. Oni planowali pobiec razem ale jednocześnie starać się o dobry czas. Ja bez żadnych specjalnych oczekiwań uznałem, że spróbuje polecieć szybko, na swój max 🙂

Obowiązkowe selfie dokonane 🙂 no to pozostało robić rozgrzewkę no i ruszać do bramy startowej.

Znak naszych czasów – selfie 🙂
Oczekiwanie na start

Po zwyczajowym odliczeniu wszyscy ruszyli. Dzieciaki ochoczo z pełną mocą, ja też szybko ale i ostrożnie by w tłumie nie zrobić ani sobie ani nikomu innemu krzywdy.

I poszli…

Jakoś po pierwszych kilkuset metrach wyszło, iż biegnę pierwszy 🙂

Leciało się, strażacy zabezpieczający trasę wskazywali gdzie biec. Pierwszy kilometr zrobiłem w 4:28. Szybko zacząłem czuć, iż z tempem raczej przegiąłem ale słyszałem, że ktoś mi się pleców trzyma więc starałem się nie poddawać.

Drugi kilometr poprowadzony był już trochę gorszą drogą – krzywa szutrówka zasypana mokrym śniegiem. Tempo zaczęło mi spadać, ciężej się biegło i zegar wskazał – 4:49 min/km.

Jakoś pod koniec drugiego kilometra goniący mnie zawodnicy (3 dorosłych mężczyzn) niestety mnie doszła. Najpierw jeden, później pozostała dwójka ze mną się zrównali i po chwili mi odeszli.

Miałem już kryzys i niewiele chęci by ich utrzymać. Starałem się nie zwalniać zbyt mocno ale niestety doszedł mnie jeszcze jeden zawodnik. Biegł autorskim planem czyli chwilę w opór a później prawie przystawał, szedł. Jak oddech złapał to znów dawał w palnik 🙂

Na 3 kilometrze był fragment gdzie należało skręcić w pola i gruntową drogą dobiec w okolice startu. Tutaj niestety nie popisali się organizatorzy. Chwilę wcześniej zakręt ostawiali strażacy i policja a tu nie było nikogo. Poprzedzający mnie dali ciała, minęli skręt i musieli się wrócić.

Doszedłem ich na chwilę ale jednak mieli większe rezerwy sił i znów dość szybko mi znikneli. Przez chwilę liczyłem, że uda mi się dojść interwałowca ale skubany jednak moc miał do końca 🙂

Trzeci kilometr zrobiłem tempem 5:29. Później jeszcze ostatnie 300-350 metrów i meta 🙂

Ostatnia prosta przed metą

Klasyfikacji żadnej oficjalnej nie było no ale, że aż tak dużo osób mnie nie minęło to wiem, że byłem 5 🙂 Fajnie, jeszcze na żadnym biegu w ścisłej czołówce nie byłem 🙂 🙂

Dystans zmierzony Suunto: 3,36 km. Czas: 16’46.2. Tempo średnie: 4:59 min/km.

Bardzo dobrze zaprezentował się mój brat ze swoim synem (13 lat) bo na metę wpadli solidarnie i to wcale nie dużo później niż ja. Tempo mieli – 5:22.

Po biegu można było jeszcze kupić kawę, herbatę czy coś do jedzenia dodatkowo wspomagając zbiórkę. Ja po chwili odpoczynku zebrałem się i wróciłem do siebie.

Przyjemna atmosfera jak i dobroczynny cel powoduje, że nie ma co rozpatrywać potknięcia organizatora z trasą. Nie to było najważniejsze. Ja jestem zadowolony. Jak za rok zrobią zawody znowu, kto wie, może się pobiegnie 🙂