Wpis łączony – powstał z małego podsumowania ostatnich miesięcy przygotowań do zawodów i samej imprezy.
„Nieudawanie się” to moje drugie imię od paru lat 🙂
Po obniżeniu poprzeczki z maratonu na półmaraton przygotowania przez chwilę szły w dobrym kierunku. Zmniejszenie presji jednak okazało się mieć i swoją złą stronę. Znów zaczęło mi się wydawać, że mam sporo czasu, rozkręcę się delikatnie, powoli i tak traciłem tydzień za tygodniem.
Dobrego biegu by z tego nie było ale do mety jak najbardziej by się doturlał 🙂
Niestety, nieplanowane nieszczęście uderzyło mnie podczas mocniejszej jazdy rowerem (jakoś przy początku kwietnia). Za dużo, za mocnych podjazdów chyba wpadało i zacząłem czuć lewe kolano. Jakieś takie spięte, mniej mobilne mi się zrobiło (ciężko było mi zgiąć nogę w pełnym przysiadzie czy podciągnięciu do tyłu do pośladka). No by to… Przestraszyłem się, że padnie mi całkiem więc zmniejszyłem liczbę biegów, dystanse znów po te 4-5 km.
Puszczała mnie ta kontuzja bardzo opornie. Niby nie boli już prawie, ruch powoli wraca do normy ale przy mocniejszym obciążeniu coś tam nie jest ok. Czasem kolano czuję, czasem mam wrażenie, że przeskakuje coś. Sypie się. Starość uderzyła przed 50-ką.
Cóż. Nie było co się wygłupiać. Dało się, to kolejny raz zmieniłem dystans – zostawiłem sobie 10-kę w Jelczu i ją turystycznie miałem plan pokonać.
Żeby były i jakieś numerki nakreślające dyspozycję to sportowo pokonałem:
Marzec
Bieg – 106 km
Rower -73,38 km
Spacerki – 41,65 km
Kwiecień
Bieg – 86 km
Rower – 403,4 km
Spacerki – 14,03 km
Wracając zaś do samej imprezy.
By oszczędzić sobie przedstartowej nerwówki z pakietem (kolejki, czas) zgłosiłem się po niego dzień wcześniej. Elegancko wydano mi co trzeba i można było już bez stresu szykować się na zawody.
Dzień biegu (jak praktycznie zawsze) zapowiadał się na gorący więc wziąłem krótki zestaw ciuchów. By zapewnić sobie pełny komfort na trasie dołożyłem plecaczek z dwoma softflaskami. 10 km pewnie zrobił by i bez niego ale w sumie, co mi szkodziło – ciężko nie było.
Start dystansu 10 km był zlokalizowany 500 metrów dalej od maratonu/półmaratonu. Podreptałem więc tam, zrobiłem lekką rozgrzewkę no i można było biec.
W założeniach startowych chciałem biec po te + / – 06:00 min/km, obserwować kolano i swoje siły.
Magia zawodów robi jednak swoje. Po pierwszym kilometrze wyszło mi, że biegnę około 5:30. Idzie to znośnie to należało spróbować utrzymać. Tak też było. Starałem się biec równo, nie szaleć z przyspieszaniem ale też nie zwalniać.
Powiem szczerze, że sam byłem zaskoczony swoją dyspozycją. Do mety wytrzymałem notując takie międzyczasy:
01 – 5:34
02 – 5:30
03 – 5:23
04 – 5:32
05 – 5:31
06 – 5:27
07 – 5:28
08 – 5:30
09 – 5:34
10 – 5:17
Oficjalny czas na mecie: 00:55:07 min. Miejsce 133 z 283.
Nie był to na pewno wysiłek na 100%. Mięśniowo czułem się dobrze. Przegoniło mnie wprawdzie do toi-toia po memoriale ale to chyba zasługa zbyt ciężkiego śniadania. Po lekkim odświeżeniu się, pokręciłem się jeszcze około 2 godzin po trasie zawodów robiąc zdjęcia i czekając na losowania. Cóż… nagrody były fajne ale jakoś mojego numerka nie wylosowano 🙂
Na sam koniec kilka ogólnych przemyśleń o biegu. Sporo ludzi było, frekwencja chyba dopisała. Organizacyjnie niezbyt mam się do czego doczepić – wydawanie pakietów, punkty żywieniowe były, działały dość sprawnie. Dekoracje, losowanie szybciutko, bez przymulania 🙂 Ewentualnie organizatorzy mogliby pokombinować troszkę lepiej z metą. Z opowieści mojej żony, pierwsi biegacze trochę zaskoczyli wolontariuszy (w sensie, że to już :)). Później w sumie ludzie trochę się przy tej mecie kręcili tu i tam co mogło troszkę przeszkadzać tym, którzy mieli kolejne kółka do biegnięcia. Może spiker powinien częściej przypominać kto gdzie ma przejść?
Ale jak dla mnie wszystko pozytywnie i jak będą siły to za rok pewnie się też znów pobiegnie 🙂