Archiwa tagu: relacja

12 Górski Bieg Niepodległości w Świerkach 2024

Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią stawiłem się na starcie tegorocznego biegu. Pogoda była więcej niż dobra – słonecznie, sucho i temperatury oscylujące koło +2 stopni Celsjusza. Pozwalało to mieć nadzieję na przyjemny bieg w miłych okolicznościach przyrody 🙂

Przejęty życiem przyjechałem do Świerk jakieś 80 min przed rozpoczęciem zawodów. Spokojnie dało się zaparkować a i formalności w biurze poszły ekspresowo. Jak w większości obecnych zawodów trzeba było mieć przy sobie kod QR by dostać numer. Z jednej strony postęp, nie trzeba uczyć się numeru, okazywać dokumentów. Z drugiej kłopot no bo jednak wypada dźwigać ze soba smartfon.
Przyjechałem na bieg sam i trochę logistycznie miałem wątpliwości co zrobić z kluczem od auta i owym telefonem. Nie brałem kamizelki biegowej ale udało się je jednak wepchać do pasa biegowego pożyczonego od małżonki 🙂

W tegorocznym pakiecie startowym był kalendarz, patriotyczna czapeczka biegowa i zestaw ciast. Kawy chyba celowo nie dali bo większość zrezygnowałaby od razu z rywalizacji na rzecz słodkiej konsumpcji 🙂

A poważnie. Brat mój dotarł na bieg, przed samym startem odnalazł się i wujek. Chwilę pogadaliśmy o zaliczonych zawodach, strategii na aktualne i można było ruszać.

Pierwszy podbieg

Z minionych lat pamiętam, że problematyczny jest pierwszy ~1 km odcinek wiodący wąską drogą pod górę. Start na przodzie grupy zmusza do zbyt dużego tempa, co zazwyczaj mści się później. Start z tyłu niestety powoduje, że ciężko wyprzedzić idących i siły lecą na szarpanie tempa. Pomny jednak swojego słabego przygotowania nie szalałem i ruszyłem z końcówki stawki.

O dziwo biegło się całkiem dobrze. Wyprzedzanie nie szło źle. Nie wiem czy mniej ludzi było na zawodach czy jednak dobrze wybrałem miejsce – szybsi już polecieli, wolniejsi zostali z tyłu.

Od razu okazało się też, że sił mam trochę więcej niż moja rodzina i oderwałem się im do przodu. Brat i wujek zostali z tyłu.

Początkowe 1,5 km udało się zrobić biegiem. Wypłaszczyło się więc troszkę przyśpieszyłem – średnio na płaskim próbowałem utrzymać 5:30-5:40 min na km. Na zbiegach wcale nie szybciej. Oszczędzałem się by zachować siły na drugą połowę biegu.
Odczuciowo było ok. Nie przytykało mnie, nogi nie bolały mimo górskiej trasy 🙂

Na trasie biegu

Kolejne wzniesienie na około 6 km było ze spacerem ale później znów bieg aż pod podejście na Włodzicką Górę. Tu szedłem czując trudy biegu. Na kończącym zawody 1,5 km zbiegu (stromy początek w dół a później wymagająca kamienista trasa) wyszło moje słabe, górskie przygotowanie. Powiem szczerze bałem się puścić luźno i całość zrobiłem na solidnie „zaciągniętym hamulcu”. Strasznie dużo na tym straciłem. Wyprzedziło mnie mnóstwo osób. Zły jestem na siebie ale to chyba jakaś bariera psychiczna była. Zbyt dawno nie biegałem po górach – obawiałem się, że wywalę się, źle stanę i złapię kontuzję (a nogi słabe). No niestety myślę, że na tym fragmencie z 1-2 min można było spokojnie urwać.

Zaczynamy zbieg

Na metę wbiegłem w czasie – 1:09:47. Dało to miejsce 29 w M45. Całościowo zaś 165 z 294 sklasyfikowanych. Zadowolony jestem zwłaszcza z faktu, że doświadczenie (moje) pozwoliło mi jednak pokonać brata o około 6 min. Jednak młodość to nie wszystko 😉 Realnym zagrożeniem był za to wujek, który na mecie zameldował się 21 sekund po mnie. W kategorii M75 zdobył tym czasem pierwsze miejsce. Gratulacje dla niego!

Finisherzy 🙂
Ze zwycięzcą M75 🙂

Czas po zawodach upłynął nam na pogawędkach i konsumpcji. Fajny bufet był bo oprócz zwyczajowych makaronów, chleba ze smalcem i ogórkiem był też kącik ze słodkościami – płynna czekolada, owoce, świetna herbata z przyprawami. Coś dla mnie 🙂 Po dolewkę herbaty lazłem chyba z 3 razy.

Biegam by żreć więcej ciastków…

Kończąca zawody dekoracja i losowanie poszło sprawnie. Przy tej okazji pakiety startowe na przyszłoroczne zawody udało się wygrać i bratu i wujkowi. Przy czym, ironia losu – brat chciał pobiec Sowiogórską 10 w lipcu a … wylosował półmaraton 🙂 🙂 Ktoś tu musi się przygotować. Wujkowi za to przypadła 10ka w tym samym terminie. Oczywiście już obaj mówią, że powinienem biec i ja. Taaa… tylko czy się będzie chciało 🙂

XXX Międzynarodowy Bieg Uliczny w Twardogórze – 2024

Tegoroczny bieg był delikatnie mówiąc pełen sprzeczności. Ponieważ ciężko mi jednoznacznie określić się co do samego biegu jak i do swojej dyspozycji więc wybaczcie jak relacja będzie trochę chaotyczna 🙂

Pierwotnie bieg zaplanowany był na 15/09. Z powodu sytuacji powodziowej przesunięto go o tydzień na 22/09. W Twardogórze i okolicy powodzi szczęśliwie nie było ale rozumiem decyzję – nie był to najlepszy czas. Akcje ratunkowe, problemy z dotarciem i wiele innych problemów.
Zawirowania te z pewnością wpłynęły na frekwencję. Na starcie stanęło wizualnie mniej ludzi niż w poprzednich latach.
Szczęśliwie dla mnie kolejny weekend też miałem wolny więc nie skomplikowało to mocno moich planów. Trochę się nawet ucieszyłem bo zawsze to tydzień więcej na przygotowania.
Niestety… los mnie pokarał bo w sobotę 14/09 pechowo znów naciągnąłem ścięgno achillesa. Coś z nim mam nie ok, albo to już ten wiek gdy człowiek się sypie.
Treningów praktycznie nie było, odpuściłem bieganie na rzecz roweru. Pierwsze delikatne truchtanie zrobiłem w piątek i sobotę. Każdy dzień to 3 km, ot tak na rozruch i sprawdzenie czy noga nie odpadnie 🙂 Nie odpadła więc do Twardogóry można jechać.

Po dotarciu do biura zawodów odebrałem pakiet. Ze smutkiem zanotowałem, że coś ubogi – koszulka, płócienna torba i woda mineralna.
Dużo skromniejsza była też część około biegowa. Parę straganów z zabawkami, dmuchańce dla dzieci i symulator wyścigów. I to wszystko.

No nic. Przygotowałem się do zawodów, rozgrzewka i jakoś 12:10 ruszyliśmy (miało być o 12:00!).

Bieg odbywał się na trasie znanej z zeszłego roku, tu nie miałem więc żadnej niespodzianki. Słoneczko również przypiekało jak zawsze więc wiadomo było, iż przyjdzie się zmęczyć.
Problemem było dla mnie jednak określenie jak mam biec. Przez brak treningów i kontuzję wydawało mi się, że zasadnym będzie ruszyć pod 06:00 min/km i później (po połowie) może przyśpieszyć pod 05:30-05:45 min/km.
Start z górki i widzę, że już od razu lecę bliżej 05:10. Kurcze, pewnie za szybko ale wydaje mi się, że dość lekko to idzie więc czemu nie? Spróbujmy 🙂

Nie wiem czy to urok tej trasy (zawsze jestem tu dość szybki jak na swoje możliwości) czy fakt, iż byłem wypoczęty (brak wyczerpujących treningów) ale faktycznie kilometry leciały po 05:04-05:30 (zależy czy te bardziej płaskie, z górki czy pod). Wytrzymywałem te tempo, nic złego z nogą się nie działo. Biegłem w drugiej połowie stawki, parę osób po drodze udało mi się jednak wyminąć.

Na metę wpadłem po 52:36 min zajmując miejsce 49 z 71*. Szczerze powiem, że byłem z czasu zadowolony.

*Tu mała wkrętka na minus – nie przyszedł żaden sms z wynikiem, czasem. Dopiero później na stronie FB organizatora je podali. Czyżby oszczędzono na tym?

Dali mi medal, dali kolejną wodę. Był posiłek regeneracyjny – makaron z mięsem. Ciekawostka, że podany na prawdziwej zastawie. I to w sumie jest ekologia a nie stos plastiku, papieru 🙂

Chwilę odsapnąłem i udałem się do auta by przebrać i w spokoju oczekiwać na dekoracje, losowania.

Po biegu udało mi się wyczaić w tłumie kolegę Witka (znanego z forum bieganie.pl). Widziałem go wcześniej na trasie, leciał dużo szybciej niż ja, co zaowocowało u niego wygraniem kategorii wiekowej. Brawo! może i mi kiedyś uda się chociaż zbliżyć do takiego biegania.

Miło gawędząc zaczęliśmy obserwować dekoracje. No i coś to nie szło. Organizatorzy się mylili, mieli jakieś przerwy na ustalenia co w ogóle dekorują 🙁
Słabo wyglądało również w moich oczach wręczenie upominków od sponsora – takich koszy prezentowych. Dostali je tylko zawodnicy z dystansu 5 km. 10 km nic… Nie wiem jak to skomentować. Oczywiście prawem sponsora jest wybrać co i komu daje ale jednak słabe to. W końcu to 10 km jest koronnym dystansem zawodów. Ja (personalnie) bym na miejsc organizatora wykosztował się i dokupił te parę koszy więcej.

Stoję, patrzę, nie widzę przygotowanych żadnych upominków, nagród do losowania. Może go nie będzie? Ale nie, mówią, że będzie losowanie. No i było… przygotowano 1 nagrodę, którą był zestaw kilku szafeczek od producenta mebli. Na scenę wkroczył gość z przeźroczystym workiem losów. Wywołano jedną, z Pań sponsorujących, zagrzebała w worku, kilka losów poleciało (i je zbierali) ale od razu strzał. Ktoś wygrał.

No to można było jechać do domu, co też uczyniłem.

Jak pisałem na początku mam mieszane uczucia. Być może magia liczby 30 🙂 trochę napompowała mi oczekiwania i stąd pewne rozczarowanie ale … mam wrażenie, że poszło to po „taniości” i bardziej rozpędem niż prawdziwym zaangażowaniem (za które zawsze ten bieg chwaliłem). W mojej, prywatnej ocenie jubileusz 30-lecia zawodów zmarnowano. Szkoda, miejmy nadzieję, że to jednostkowy wypadek „przy pracy” i kolejne edycje jak będą to znów będę mógł je chwalić na całą Polskę 🙂

Plus chociaż, iż od swojej sportowej strony jestem zadowolony. Zrobiłem co mogłem i wyszło to ładnie.

3x Śnieżka 2024 – na tarczy

Ciężko piszę się o porażkach.

Jestem do nich może i przyzwyczajony, bo biegowo od dawna nie zaliczam spektakularnych zwycięstw, jednak każda kolejna dołuje równie mocno jak poprzednie. Niezbyt pomaga też fakt, że w sumie dobrze wiem czemu się nie udało kolejny raz. Boli, że powtarzam te same błędy od długiego czasu.

Moja „niefrasobliwość biegowa” osiągnęła swoiste apogeum przy okazji tegorocznej Śnieżki stąd może i dobrze, że dostałem taki zimny, życiowy prysznic.

A było to trochę tak…

Kiedy opublikowałem poprzedni wpis (podsumowujący przygotowania) w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Oho, 140 km na miesiąc! Porażka. Wiem, że biegałem mało, krótko ale kurcze… tylko tyle wyszło?! Będzie źle 🙁

Niewiele już w sumie dało się poprawić, pozostało jedynie liczyć, iż siły urodzą się w głowie a nie nogach.

Kiedy przybyłem do Karpacza po odbiór pakietu, przywitała mnie wielka ulewa. Nie pomagało to w nastawieniu do biegu. Bałem się wprawdzie upału ale perspektywa 11 godzin w ulewie, na śliskim też nie zachęcała.

Deszcz pomógł za to w wyborze butów 🙂 Przemokliśmy doszczętnie, ciuchy schły opornie. Wyglądało, że synu mój nie będzie miał w czym chodzić dzień później stąd uznałem, że pożyczę mu Adidasy Raven, a sam pobiegnę w kupionych Agravicach. Tu refleksja, iż czas leci, dzieci rosną… łazić już może w moich butach, a taki był malutki niedawno 🙂 Szok!

Pakiet biegowy bardzo miło mnie zaskoczył. Przy dzisiejszej tendencji do tego, iż nic w nich nie ma tu sporo różności. Czapeczka Buffa (którą cudem uratowałem bo junior też chciał mi zabrać ;)), piwo, izotonic i wiele różnych, różności. Fajnie.

Noc upłynęła spokojnie, rano się wstało i kolejna porażka. Nie zabrałem pięciopalczastych skarpetek 🙁 Dobrze chociaż, że miałem zwykłe, w których realizuje ostatnio wszystkie treningi. Warto jak widać na biegi zabrać trochę więcej sprzętu niż się planuje 🙂

No cóż. Ubrany, wyszykowany to idziemy na start.

Pogoda poprawiła się. Nie padało, zrobiło się ciepło ale powietrze było ciężkie, parne. Mi osobiście strasznie to przeszkadzało na biegu, o czym za chwilę.

No to co. Długo nie czekałem. Zwyczajowa rozgrzewka, zająłem miejsce w drugiej połowie stawki i można startować.

Na starcie

Zacząłem bardzo zachowawczo. Pod górki jak większość tych rejonów, szedłem. Tam gdzie biegłem to szczerze mówiąc wolno. Chciałem zachować jak najwięcej sił na kolejne etapy, mieszcząc się przy tym w limitach.

Warunki pogodowe niby wspólne dla wszystkich ale mi straszliwie dawały w kość. Pociłem się jak świnia. Już po 2-3km czułem, że jestem totalnie mokry. Ciuchy się do mnie lepiły, kapało ze mnie. Słabo.

Na szczycie

Szczyt osiągnięty, ruszyłem w dół. Tu biegania było już więcej. I do punktu żywieniowego i od niego aż do kamieni, których nie lubię i na nich chodzę. Ale gdy zaczął się odcinek szutrowy to już leciałem w dół.

Jeden z niewielu momentów biegu 🙂

Słabo jednak wyglądało tempo. Patrzę na zegarek i coraz bliżej do 3 godzin. O co chodzi???!!! Chyba za mocno się grzebałem (albo szybciej nie mogłem). Pierwsze kółko zamknąłem w sumie parę min przed limitem (regulaminowym bo troszkę je przedłużali w trakcie). Dokładnie to 2:58.10.

Drugie kółko niestety szło jeszcze gorzej. Praktycznie aż na szczyt lazłem. Co gorsze wolno. Dodatkowo na zwyczajowych kamiennych schodach to już byłem wrakiem człowieka. Co ulazłem ze 100 metrów to musiałem przystanąć, przysiąść na kamieniach. Zobaczyłem, że chyba nie dam rady ale jakoś tam z mozołem parłem na górę.
Na punkcie wlałem w siebie colę, izotoniki do softlasków i podobnym stylem udałem się na szczyt.

Zbieg niestety szedł słabo. Ocinek kamienno-szutrowy więcej lazłem niż biegłem i w sumie stało się dla mnie jasne, że to chyba nie ma sensu 🙁
Mięśnie już miały dość, zaczynałem czuć obicie palców.

Na punkt kontrolny (start-meta) wbiegłem jakoś 19 min po limicie pierwotnym (07:19.19). Mógłbym ruszyć na ostatnie kółko ale stanąłem, napiłem się i w sumie podjąłem pierwszy raz w życiu decyzję, iż trzeba zrezygnować 🙁
Zadzwoniłem jeszcze do rodziny, że chyba spasuję bo jestem wypompowany. Oni też mówili, żebym dał sobie spokój. Chwilę jeszcze biłem się z myślami ale uznałem, że nie – stop. Ostatnie, trzecie kółko w tym stanie z pewnością nie dałbym rady zrobić w limicie. A ciągnąć się kilka godzin po górach, zajechać już totalnie po nic to nic wspólnego ze zdrowiem, sensem nie ma. Pozostaje pogodzić się z porażką, Cóż. Chwilę odpocząłem i ruszyłem do hotelu.

Góry nie wybaczają pomyłek. Niewiele da się tu oszukać, zakombinować. Na takie wyzwanie trzeba być solidnie przygotowany o czym widać musiałem się przekonać sam. Szkoda, biegając już tyle lat powinienem wiedzieć to sam bardzo dobrze. Niemniej niektórzy chyba muszą się uczyć na swoich błędach.

Poza złym samopoczuciem psychicznym sam bieg nie wpłynął na mnie jakoś mocno negatywnie. Sprzęt zdał egzamin. Nic przesadnie sobie nie uszkodziłem.
Kolejny, kończący się właśnie tydzień tu u mnie okres bez biegowy. Odpoczywałem i teraz dopiero, znów wrócę do trenowania.
W międzyczasie zaś dokonuję przemyśleń życiowych co i jak z tym moim sportem zrobić. Co mi wyjdzie, zobaczymy.

Na zakończenie parę uwag techniczno- ogólnych.

Zawody zorganizowane jak zwykle dobrze. Na punktach miła obsługa, pomagali napełnić bidony, pytali czy coś nie potrzeba. Jedzenia, picia nie brakowało. Trasy oznaczone ok. Trochę zdziwił mnie tylko fakt, że w sumie na trasie już przy drugim kółku nie było wolontariuszy/obsługi na skrzyżowaniach szlaków, drogach. Dziwne.. rok temu jak biegłem to byli wszędzie. Być może to z powodu, iż teraz biegłem wolniej o te 30-50 min no ale jednak… Mam obawy, że biegnąć już na 3, ostatnie kółko robił bym to w totalnej „głuszy”. A to lubię średnio 🙂

10 Jubileuszowy Bieg Szerszenia – Oleśnica 22/06/24

Tradycja rzecz ważna -zawsze w czerwcu biegam w nocnym biegu Świętojańskim w Oleśnicy. Nie inaczej miało być w 2024 🙂

W tym roku podszedłem do zawodów na sporym luzie. Nie mam wielkiej szybkości (na treningach przymulasto tuptam) stąd też nie czyniłem żadnych specjalnych założeń, planów. Ot, pobiegnie się trochę szybciej niż treningowo i zobaczymy co z tego wyjdzie.
Dodatkowo sobota obfitowała w sporo różnych (innych) aktywności – 60 km rowerem + 8 km spaceru po mieście (a było gorąco) co z pewnością nie pomagało wykrzesać z siebie nadludzkich mocy.
Spory błąd jaki zrobiłem też to pofolgowanie sobie z jedzeniem. Może nie w sensie ilości ale zrobiłem jakiś dziwny mix w ciągu dnia – cola, słodkie, fast food, kawy, jogurty. No chyba, że czymś się zatrułem bo taka możliwość też była. Zemściło się to na mnie o czym opowiem później.

W międzyczasie, przeglądając net zauważyłem bardzo smutną wiadomość. Tegoroczny bieg jest ostatnim. Oj… szkoda. Bardzo go lubiłem. Nie ukrywam, że po głowie chodził mi plan by w przyszłym roku w końcu spróbować polecieć coś szybciej. Wygląda na to, iż tej szansy już nie będzie. Cóż… może klubowicze Szerszenia jednak znajdą w sobie siłę i zmienią plany 🙂

Na miejscu startu
Przymiarka do podium

Po przybyciu na miejsce startu zrobiłem swoją rozgrzewkę i pozostało czekać na start. Organizatorzy zrobili małe spóźnienie – zamiast rozpocząć o 21:00, to o tej godzinie była grupowa rozgrzewka i start około 8 min po. Nie brałem w tym udziału bo wiek niestety ma swoje prawa. Ćwicząc tak zaciekle bym się chyba poskładał 🙂

Stoję, czekam i w miedzy czasie coś czuję, że zaczyna mi lekko jeździć po brzuchu 🙁 Źle! widać wpływ dziennego jadłospisu. Niewiele jednak już z tym można było zrobić, pozostało trzymać kciuki by wytrwać.

I poszli…

Ruszyliśmy. Poszczególne kilometry robiłem w około 5.10-5.15 min/km i nie było to dla mnie zabójcze. Coraz mocniej dawał jednak o sobie znać brzuch i nie mogło to skończyć się dobrze. Jakoś po 5 km, kiedy zrobiło się ciemno i wbiegliśmy na tereny wodonośne uznałem, że dłużej nie da rady – trzeba w krzaki 🙁 Kurde… pierwszy raz na biegu miałem taką potrzebę. I to jeszcze na 10 km kiedy liczy się każda minuta. Cóź, sam sobie zgotowałem ten los.

Lżejszy na żołądku ale zły na siebie i ze słabszą motywacją ruszyłem dalej. Do mety udało się dobiec w 00:56:20. M40-25, Open – 92 (na 150 zapisanych).

Po biegu nie czekałem na nic, poszliśmy od razu z Żoną do domu. Po drodze znów czekała mnie mała przerwa regeneracyjna w zaroślach 😉 co świadczy dobitnie o moim stanie.

Cóż. Mimo wymienionych kłopotów w sumie bieg nie był taki tragiczny. Gdyby odjąć tą minutkę – półtora byłbym nawet z czasu zadowolony. A tak pozostał niedosyt, że ostatnim razem mogłem wypaść sporo lepiej.

Pamiątkowy medal z 10 edycji.

Podsumowując całą historię. Bieg Szerszenia to bieg w którym uczestniczyłem od początku do końca – we wszystkich edycjach. W poszczególnych latach zmieniała się trasa więc nie do końca można miarodajnie określić jak mi szło ale gdyby kogoś interesowało to proszę 🙂

2024 – 00:56:20
2023 – 00:51:57
2022 – 01:00:09
2021 – 01:02:19
2020 – nie odbył się
2019 – 00:49:17
2018 – 00:51:19
2017 – 00:50:15
2016 – 00:47:55
2015 – 00:53:50
2014 – 00:52:25

Wspomnienia pozostają ale może jakaś reaktywacja w kolejnych latach będzie? 🙂

AMPANEL 50 Maraton Dębno

Do maratonu zawsze należy podchodzić z szacunkiem. Z moich wcześniejszych sprawozdań treningowych można było wyczytać, iż przygotowania do biegu nie poszły zgodnie z założeniami. Im bliżej robiło się do imprezy tym więcej targało mną wątpliwości czy ma to większy sens. Nie powiem, trochę się nawet bałem bo sam nie do końca umiałem określić jak mi to pójdzie.
Czułem też ostatnio kolano. Dawałem rade biegać ale 42 km kto wie co nastąpi. Z tego powodu zrobiłem nawet 2 ostatnie treningi – jeden z opaską a drugi bez. Opaska trochę uciskała mi jednak tył nogi więc stanęło, że spróbuję bez.
Żeby dopełnić nieszczęść – w sobotę rano wstałem z połamanymi plecami. Coś chyba źle poduszkę ułożyłem. No masakra! Jak inwalida – łokieć boli (stare sprawy), kolano boli, plecy niemobilne 🙁 Oj, nie zachęcało to do biegu.

No ale.. wracając na ziemię.

PRZED ZAWODAMI

Jakoś koło środy zabrałem się za analizę logistyczną wyjazdu. Co założyć to wiedziałem – jak najmniej 🙂 Miało być ciepło więc stanęło zwyczajowo na krótkich spodenkach, koszulce, bandanie i pięciopalczastych skarpetkach. Dość długo myślałem za to czy wziąć pas czy plecak z bidonami. Finalnie stanęło na plecaczku bo do mojego pasa jednak ciężko by było upchać wszystko co chciałem zabrać + nie mam mocowania na numer startowy. A jeszcze osobny pasek na numer to jakoś średnio mi się widział.
Wszelkie sprawy startowe warto jednak planować trochę wcześniej. W czwartek ułożyło mi się w głowie, że może jednak wolałbym żele energetyczne niż musy owocowe. Jak na złość awaria samochodu zmniejszyła moją mobilność i nigdzie mi nie było po drodze. Niezbyt zadowolony zakupiłem zestaw żeli w … Biedronce. Fajnie, że tam były, tylko trochę bałem się o ich przyswajanie. One są dość słodkie, gęste i zapychające. Kiedyś je jadłem, nie robiły mi problemów żołądkowych no ale jednak nie na maratonie a na krótszych treningach. Cóż, gapiostwo nie popłaca muszą być.

Podróż do Dębna minęła bez przeszkód. Szybko udało się zlokalizować biuro zawodów, wydano mi to co trzeba. Jako, że był wybór aż 3 kolorów koszulek to skusiłem się na ostry pomarańcz. Ładna, nie powiem. Na expo zakupiłem magnezowe shoty. Na sam bieg zapomniałem je zabrać ale przynajmniej były po 🙂 Później jeszcze spacerek po mieście i można udać się na nocleg.

DZIEŃ BIEGU

Auto zaparkowane, spacerkiem (z rodziną) doszliśmy na start. Tutaj trochę się pokręciłem i spróbowałem dodzwonić do silnej ekipy forum bieganie.pl 🙂 Maraton mieli biec także Jarek i Przemek więc szkody było nie wykorzystać okazji by nie poznać osób, które często wspomogły dobrym słowem i radą.

W uroczystej oprawie orkiestry dętej spotkanie doszło do skutku 🙂 Hałas, czas, stres przedstartowy oczywiście nie pozwoliły na długie dyskusje ale miło było poznać. Liczę, że to nie ostatni raz i jeszcze biegowe ścieżki się tu i tam przetną.

Chłopaki biegli sporo szybciej więc nawet nie wygłupiałem się kręcić koło nich tylko poszedłem bliżej końca. Stanąłem między strefami 4:30-4:45 z nastawieniem, że i tak pobiegnę swoim tempem treningowym – około 6:20. Sytuację będę obserwował i ewentualnie na trasie próbował ratować co się da 🙂

START

Lekka rozgrzewka, oczekiwanie i poszło.
W mojej strefie biegło się całkiem dobrze. Ludzi owszem sporo ale nie było jednak tu wielkiego tłoku. Biegłem w pobliżu gościa zamykającego 4:30 (*opowiem o tym trochę więcej bo ciekawe). Z obserwacji zegarka wychodziło mi, że momentami trochę za szybko ale uznałem, że w sumie z górki a po płaskim to lecimy bliżej 06:15-06:20 więc powinienem dać radę.

Zgodnie ze swoim rytmem co 1.5 km brałem mały łyczek wody z softflasków. Tam gdzie były strefy nawadniające to oczywiście korzystałem z tego co przygotował organizator. Do punktów nie mam w sumie większych zastrzeżeń. Problem był na pierwszym ale później już wszystko było ok. Zawsze dało się wodę/izo dostać. Były one też na tyle często, iż dałoby radę chyba korzystać tylko z nich.

W Dębnie nigdy nie biegałem dlatego też spory stres miałem związany z trasą. Te 2 duże pętle + 2 małe (po mieście) trochę przerażały. Bałem się zwłaszcza by na zmęczeniu coś nie zamieszać w mieście. Niezbyt też wiedziałem czego spodziewać się po profilu trasy stad też czujnie obserwowałem jak przebiega pierwsze okrążenie.

W sumie nie było tak źle. Na trasie (dla mnie) najbardziej odczuwalne były 2 „podbiegi”. Pierwszy w mieście – okolice startu. Drugi już poza miastem, przed wbiegnięciem w przyjemny, zacieniony leśny fragment. Reszta w sumie nie była taka zła tyle, że było sporo „patelni” Odkryte fragmenty asfaltu w słońcu męczyły.

Przechodząc do sedna czyli maratońskiej walki 🙂
Pierwsza pętla poszła bardzo dobrze. 15 km to znany mi dystans, dałem radę pokonać go bez większych problemów.
W drugim zaczął się już stresik. Co to będzie? No i było. Koło 26 km poczułem już trudy biegu i na punkcie odżywczym zdecydowałem się na spacerek. Na szczęście nie był to mój kres i w sumie do 28-30 km dalej (chociaż wolniej już bliżej 06:50) truchtałem. Im bliżej miasta to nie będę ukrywał już coraz gorzej. Zaczęło się podłażenie. Starałem się jednak całkiem nie odpuszczać i wolno bo wolno truchtać.
W mieście szło tak sobie. Pod startową górkę musiałem podejść. Potem trochę biegu, trochę spaceru. Skręt na drugą, miejską pętelkę poszedł ok, nic nie namieszałem. Męczyłem się spacerem gdy trafił się życzliwy człowiek, który już skończył ale poczuł misję rozruszać zombiaków jak ja 🙂 Doping zrobił swoje by mu nie było przykro zmobilizowałem się i razem z nim przynajmniej kilometr zrobiłem truchtem 🙂 Pomógł mi faktycznie tą wiarą chociaż nie ma co ukrywać, raczej nie byłbym w stanie dotruchtać aż do samej mety. No ale dobre i to. Przybyliśmy piątkę i przez męczącą kostkę brukową ruszyłem na końcówkę.

Udało się! Czas na mecie: 4:54:53. Powiem tak – nie jest to czas dobry ale w kontekście tego czego się spodziewałem to wcale nie tak zły. Ja jestem w miarę zadowolony. Obawiałem się, że będzie sporo ponad 5 godzin albo nie zmieszczę się w limicie. A tu przynajmniej 4 z przodu 🙂 Pozytywnie ucieszył mnie także fakt, że kolano na trasie nie przeszkadzało, może jest i tu nadzieja.

Wyszedł mi mega tasiemiec to pora kończyć. Medal dali, wodę dali. W strefie biegacza można było zjeść makaron z mięsem lub serem. Do picia wydawano izotoniki jak i darmowe piwo. Średnio gustuję w piwach ale to całkiem, całkiem. Po wysiłku smakowało.

Wygrać się nic nie udało no to pozostało zawijać się do domu.

Acha… już w dolnośląskim stanęliśmy przy McDonald’sie. Strasznie mi się chciało śmiać jak co drugi facet wstający od stolika zaczynał inwalidzkim krokiem 🙂 🙂 Ja oczywiście też żeby nie było 🙂 🙂

*Peacemaker. Nie korzystałem nigdy z ich pomocy ale ten coś za mocno wyluzowany był. Biegł, biegł ale co trochę sobie urządzał przerwy. A to w krzaczki ze 3 razy poleciał. Ze 2 razy stanął na trasie pogadać ze znajomymi. Słabe… mam obawy, że jak ktoś mocno na nim polegał to mógł się czuć zagubiony. No ja bym przynajmniej niezbyt widział co począć przy takim prowadzącym.

Ostatnim zdaniem podsumowując. Nie ma zastrzeżeń do organizacji biegu – było ok i każdy kto tu nigdy nie był to powinien spróbować. W końcu to kawał historii polskiego maratonu.

Charytatywny Bieg Mikołajkowy – Brzezia Łąka

Trenować coś mi się nie chce dalej ale pobiegać to i owszem. Dał mi znać brat, iż u nich na wiosce organizują charytatywny bieg. Zapisać może się każdy, dystans około 3km a przy okazji szczytny cel. Co mi szkodzi pobiec, poprosiłem go by mnie zgłosił.

Wpisowe wynosiło „co łaska”, w pakiecie oprócz numeru, czapeczki Mikołaja było jeszcze parę przekąsek i woda.

Z informacji od mojego brata trasa miała być płaska z miksowaną nawierzchnią – trochę asfaltu, kostki ale i polne drogi szutrowo-ziemne.

Z dość dobrym nastawieniem, w dzień zawodów zameldowałem się w Brzeziej Łące.

Warunki mieliśmy jeszcze zimowe, chociaż odwilż już ruszyła i temperatury wskoczyły w okolice 0 stopni.

Przy starcie było sporo osób w każdym wieku i formie. Większość to dzieci, młodzież ale i starsi też. Z tego co orientuję się numery minęły 100 więc całkiem dobrze jak na debiutancki bieg.

Trochę się pokręciłem, pogadałem z bratem i moim chrześniakiem. Oni planowali pobiec razem ale jednocześnie starać się o dobry czas. Ja bez żadnych specjalnych oczekiwań uznałem, że spróbuje polecieć szybko, na swój max 🙂

Obowiązkowe selfie dokonane 🙂 no to pozostało robić rozgrzewkę no i ruszać do bramy startowej.

Znak naszych czasów – selfie 🙂
Oczekiwanie na start

Po zwyczajowym odliczeniu wszyscy ruszyli. Dzieciaki ochoczo z pełną mocą, ja też szybko ale i ostrożnie by w tłumie nie zrobić ani sobie ani nikomu innemu krzywdy.

I poszli…

Jakoś po pierwszych kilkuset metrach wyszło, iż biegnę pierwszy 🙂

Leciało się, strażacy zabezpieczający trasę wskazywali gdzie biec. Pierwszy kilometr zrobiłem w 4:28. Szybko zacząłem czuć, iż z tempem raczej przegiąłem ale słyszałem, że ktoś mi się pleców trzyma więc starałem się nie poddawać.

Drugi kilometr poprowadzony był już trochę gorszą drogą – krzywa szutrówka zasypana mokrym śniegiem. Tempo zaczęło mi spadać, ciężej się biegło i zegar wskazał – 4:49 min/km.

Jakoś pod koniec drugiego kilometra goniący mnie zawodnicy (3 dorosłych mężczyzn) niestety mnie doszła. Najpierw jeden, później pozostała dwójka ze mną się zrównali i po chwili mi odeszli.

Miałem już kryzys i niewiele chęci by ich utrzymać. Starałem się nie zwalniać zbyt mocno ale niestety doszedł mnie jeszcze jeden zawodnik. Biegł autorskim planem czyli chwilę w opór a później prawie przystawał, szedł. Jak oddech złapał to znów dawał w palnik 🙂

Na 3 kilometrze był fragment gdzie należało skręcić w pola i gruntową drogą dobiec w okolice startu. Tutaj niestety nie popisali się organizatorzy. Chwilę wcześniej zakręt ostawiali strażacy i policja a tu nie było nikogo. Poprzedzający mnie dali ciała, minęli skręt i musieli się wrócić.

Doszedłem ich na chwilę ale jednak mieli większe rezerwy sił i znów dość szybko mi znikneli. Przez chwilę liczyłem, że uda mi się dojść interwałowca ale skubany jednak moc miał do końca 🙂

Trzeci kilometr zrobiłem tempem 5:29. Później jeszcze ostatnie 300-350 metrów i meta 🙂

Ostatnia prosta przed metą

Klasyfikacji żadnej oficjalnej nie było no ale, że aż tak dużo osób mnie nie minęło to wiem, że byłem 5 🙂 Fajnie, jeszcze na żadnym biegu w ścisłej czołówce nie byłem 🙂 🙂

Dystans zmierzony Suunto: 3,36 km. Czas: 16’46.2. Tempo średnie: 4:59 min/km.

Bardzo dobrze zaprezentował się mój brat ze swoim synem (13 lat) bo na metę wpadli solidarnie i to wcale nie dużo później niż ja. Tempo mieli – 5:22.

Po biegu można było jeszcze kupić kawę, herbatę czy coś do jedzenia dodatkowo wspomagając zbiórkę. Ja po chwili odpoczynku zebrałem się i wróciłem do siebie.

Przyjemna atmosfera jak i dobroczynny cel powoduje, że nie ma co rozpatrywać potknięcia organizatora z trasą. Nie to było najważniejsze. Ja jestem zadowolony. Jak za rok zrobią zawody znowu, kto wie, może się pobiegnie 🙂

Półmaraton Górski Orzeł 2023

Nie ma co ukrywać, ostatnie kilka miesięcy u mnie to jakiś rodzaj biegowej depresji. Wychodziłem pobiegać ale z pewnością nie trenować. Tu 5km, tu 8 i zapał się kończył. Bardziej cieszyły mnie rowerowe wycieczki z żoną, po których najczęściej uznawałem, że zmęczyłem się solidnie i nie ma już co dobijać kilometrów na nogach.
Nawet wizja górskiego biegu, na który zapisałem się dość dawno temu nie zdołała mnie zmobilizować na tyle bym wziął się za robotę. Z asfaltu zlazłem dwa tygodnie temu, zrobiłem 2 treningi po lasach, łąkach. Ostatnie szlify 🙂 chciałem nadać sobie w tygodniu poprzedzającym zawody ale cóż… rozłożyła mnie jakaś boleść brzucha i pobiegałem tyle co 3 km w jednym treningu. Taaaakkk…

Bieganie w takiej formie cieszy mnie coraz mniej. Przed samymi zawodami miałem nawet dylemat czy warto w ogóle startować. Szkoda mi się jednak zrobiło wpisowego, wyrzuty sumienia za takie lenistwo + wrodzone poczucie obowiązku jednak pchnęły mnie do drogi. Spakowałem ciuchy, zabrałem terenowe buty no i niech się dzieje co chce – pobiegnę.

Jedno, do czego doszedłem po tych wszystkich latach, to trochę więcej rozsądku. Ponieważ absolutnie nie czułem się na siłach na ambitne bieganie ułożyłem sobie plan by zrobić to na tempach jak najbardziej „treningowych” – spokojnie, bez szaleństw. Miało to pozwolić mi zachować siły jak najdłużej a nie wyjechać się od razu i później łazić.

Góry Sowie o poranku przywitały mnie śniegiem i temperaturami oscylującymi koło 0 stopni. Po dojściu pod schronisko Orzeł walczyłem chwilkę z myślami czy zakładać jeszcze na siebie wiatrówkę ale jednak dałem spokój i zostawiłem ją w plecaku. Koszulka termiczna + bluza z długim rękawem wystarczą. Miałem oczywiście czapkę i rękawiczki i to były z pewnością akcesoria niezbędne bo na trasie było zimno i padał śnieg 🙂

W strefie startowej stanąłem w końcówce. Na początkowych metrach myślałem czy to nie błąd bo jednak sporo było osób (a niektórzy biegli jeszcze wolniej niż ja). Błotnisto-śniegowo-liściowo-kamienne podłoże nie zachęcało jednak do szaleństw i szybko pogodziłem się z pozycją, tempem i warunkami.

Oj, brak treningów w górach dawał o sobie znać. W Górach Sowich ciężko biega się i przy dobrej pogodzie. Luźne, kamieniste podłoże wymaga wiele uwagi. Tu, przy trudnych warunkach (śnieg, błoto, liście) bałem się podwójnie i z bardziej stromych górek zbiegałem bardzo ostrożnie. Powodowało to, że w dół wymijało mnie sporo osób, które dochodziłem na momentach płaskich i tych w górę. Wolno bo wolno ale jednak podbiegałem trochę dłużej niż konkurenci.

Kilometry nabijały się i powoli zaczynałem odczuwać niedostatki formy. O dziwo, najbardziej przy momentach podchodzenia w górę. Nogi bolały. Miałem nawet spory kryzys czy warto lecieć na drugie okrążenie. Gdy wypłaszczało się (czy też robiło w dół) wolniutko ruszałem biegiem i jakoś to szło, co przekonało mnie, że raczej dam radę.

Najtrudniejsze było dla mnie podejście pod Wielką Sowę (około 14-15km). Rany ale ciężko mi się ruszało nogami 🙂 Czułem też zaczątki skurczów. Po osiągnięciu szczytu, trasa zmieniła się na sporo przyjemniejszą (bo w dół) i tu o dziwo swoim truchcikiem podążałem stabilnie w stronę mety.
Przyjemnym dodatkiem do wysiłku był fakt, że w wyższych partiach gór – zima na całego. Było pięknie biało. Dawno nie biegałem w takich warunkach więc zawsze to jakaś odmiana 🙂

Całkiem dobrze poszło mi także „mordercze” podejście w samej końcówce. Dałem radę i metę minąłem po czasie 02:56:09 (miejsce 349 z 389). Cóż… marny czas ale jak na przygotowania nie można było wiele więcej oczekiwać.

Jako, że do dekoracji i losowań nagród zostało troszkę czasu to po zalaniu się do pełna 🙂 wyśmienitą herbatką podreptałem do auta by się przebrać.
Suchy, odpoczęty wydrapałem się znów pod schronisko. Sumienność popłaca 🙂 W losowaniu udało mi się otrzymać worek z biegowymi ciuchami (koszulki, czapka). Fajnie, miła niespodzianka.

W tym miejscu wypada chyba skończyć tą relację. Nogi bolą mnie obłędnie 🙂 Dawno nie miałem takich zakwasów 🙂
Zważywszy na całkowity brak przygotowania nie poszło jednak tak źle. Nie było to oczywiście zbyt mądre ale lepiej się jednak zmobilizować niż całkiem odpuścić bieganie.

Acha, o organizacji biegu nie pisałem nic ale ja nie mam się do czego doczepić. Wszystko było ok. Polecam.

XXIX Międzynarodowy Bieg Uliczny w Twardogórze 2023

10 kilometrowe zawody, które lubię i od paru lat staram się w nich zawsze pobiec. Blisko mam do miejscowości startu. Są sprawnie zorganizowane. Jest losowanie nagród po wyścigu, w którym często udawało mi się coś zdobyć. No nie ma powodów do narzekań i pasuje mi w nich wszystko 🙂
Trasa w Twardogórze nie jest płaska (+78/-71m) ale sprzyja szybkiemu bieganiu. Widać to po wynikach. Mimo, że to raczej lokalny bieg, większość startujących mieści się w godzinie. Z tego powodu zawsze mam lekki stresik by nie być tym jednym z ostatnich.

Po starcie w Oławie (tydzień wcześniej) mniej więcej wiedziałem na czym stoję. Zakręcę się koło pięćdziesięciu kilku minut ale ich złamanie może być ciężkie. Mało trenowałem, będzie gorąco. Z tego powodu jakoś bliżej weekendu zeszło ze mnie ciśnienie i uznałem, że co będzie to będzie. Nie ma się co stresować. Przestałem więc analizować co i jak z biegiem a zorganizowałem sobie twórczą sobotę – wygrzebałem ze strychu sprzęt grający car-audio (subwoofery, wzmacniacz, kondensator) i uznałem, że muszę go mieć w aktualnym aucie. A co, tylko młodzi mogą się bawić? 🙂
Proces tworzenia jest jednak bardzo satysfakcjonujący. Pod koniec dnia zmęczony staniem i pracą wyrzeźbiłem jednak szykowną półeczkę, która może wstrząsnąc samochodem 🙂

Car-Audio po latach przerwy

Same zawody biegowe zaś odbyły się utartym wzorem. Przybyłem do Twardogóry jakoś godzinkę szybciej. Zaparkowałem auto, poszedłem po pakiet startowy. Tym razem zamiast zwyczajowych koszulek dawali fajne ręczniki kąpielowe. Ostatnio wywaliłem parę starych w domu więc można powiedzieć, że organizatorzy trafili w 10 🙂

 Na Rynku oprócz biegowych atrakcji zorganizowany był również zlot zabytkowych aut i motocykli więc troszkę sobie pochodziłem, popatrzyłem a później przysiadłem w cieniu i czekałem na start.

Już prawie czas – 10 min do odliczania więc zrobiłem rozgrzewkę, przecisnąłem się w dalsze szeregi biegaczy no i można lecieć. Tegoroczną ciekawostką była nowa trasa. Tym razem nie robiło się 2 kółek ale wydłużono ją do jednego. Kończyła się wprawdzie tak samo ciasnym nawrotem jak zwykle no ale zawsze to coś innego. Teraz, już po biegu mogę powiedzieć, że odczuciowo pierwsza połowa jest chyba trudniejsza. Więcej jest pod górkę.

Chwila startu

Wiedząc jakie są moje możliwości tempowo uznałem, że spróbuję około 5 min/km. Pod górkę trochę się zwolni, z górki spróbuję szybciej. Szło to tak:
01 – 04.54 min/km
02 – 05.15
03 – 05.17
04 – 05.10
05 – 05.11
06 – 05.09
07 – 05.10
08 – 05.12
09 – 05.00
10 – 05.04

Na trasie zgodnie z przewidywaniami było gorąco. Korzystałem co kilometr ze swoich soft-flasków z wodą. Biegłem jak widać dość równo, ciężko jednak było wykrzesać z siebie coś więcej.
Jakoś koło 5-6 kilometra wyprzedziły mnie ze 2 osoby, które do tej pory trzymały się z tyłu. Jeden z nich odszedł mi dość daleko, drugi jednak trzymał się dość blisko, widać, że chyba robił ostatkiem sił jak i ja 🙂

 Około dziewiątego kilometra spiąłem się i udało mi się go wyprzedzić. Miejsce utrzymałem do mety, zyskując 4 sekundową przewagę.

W tegorocznych zawodach uzyskałem 42 miejsce (z 67 sklasyfikowanych). Kategoria M40-7 miejsce. Czas 51:44 min. Może nie robi to wielkiego wrażenia ale jak podpowiada mi Data Sport – SUPER PROGRESS. W zeszłym roku miałem bowiem 53:22 min. Nieźle 🙂

Po biegu skusiłem się na bufet. Był dobry makaron ze szpinakiem, mięsem i posypką. Do tego bezalkoholowe piwo. Wzmocniony oczekiwałem na dekoracje i losowania. Niestety!, tym razem szczęścia nie miałem mimo tego, że bardzo dużo numerków było pustych (nie było już tych osób). Cóż, taki los. Myślę jednak, że wszystko wyszło tak jak powinno, jestem zadowolony.

Co teraz? Jako, że plany warto mieć to wymyśliłem (i opłaciłem) pod koniec listopada start w górach – Półmaraton Górski „Orzeł”. Mam jednak obawy co do wyniku. Chciałem sprężyć się i potrenować trochę lepiej. Teraz mam jednak nieplanowaną przerwę, bierze mnie jakieś przeziębienie. Oby nie okazało się, iż zwyczajowo zabraknie czasu.
Myślę jeszcze nad City Trail-em. Syn mój jednak zapiera się rękami i nogami (że nie) i trochę się waham. Czy mi samemu się będzie chciało 🙂

 Niby brat będzie biegł to może…?

W przyszłym roku zaś spróbuję jeszcze raz (może ostatni) zmierzyć się z maratonem. W Dębnie będzie jubileuszowy, 50 maraton. Nie byłem tam nigdy to czemu nie. Chodzi mi po głowie, iż może będzie to wyzwanie nieudane – jest w maju czyli na 100% marne warunki będą no ale… kolejnego setnego maratonu tam pewnie nie doczekam 🙂

XV Bieg Koguta – 10/09/2023

Ten bieg wpadł mi dość niespodziewanie do kalendarza imprez. Nie planowałem go ale, że w mojej firmie powstał pomysł startu i szukano chętnych, to czemu nie. Jak dają za darmo to się bierze (wg polskiego stylu życia) 😉

Nie spodziewałem się przesadnych eksplozji formy na nim, uznałem, że zawody będą dobrym sprawdzianem na co mnie po prostu stać. Jak będzie szło źle to do mety tak czy tak dobiegnę. Pewnie tylko trochę wolniej niż chciałem.

Wszelkie prognozy meteo wskazywały, że w niedzielę będzie bardzo gorąco. Nie służy to mi więc uznałem, że nie będę cisnął, raczej potraktuję go mocno treningowo.

Strategię weekendowego truchtania zepsuli mi jednak ziomkowie z roboty bo zaczęli dyskusje – ten ma życiówkę 49 min, drugi jeszcze lepiej. Kurde, ja tu taki biegacz! wstyd będzie skończyć na tyłach. Z tego powodu plan się zmodyfikował – polecę ile mogę (czyli na około 50 min), zobaczymy co z tego wyjdzie.

Tuż po starcie

Od samego startu udało mi się samoczynnie wejść na tempo lekko poniżej 5:00 min/km. Biegnę sobie, widzę baloniki (na mój czas) koło mnie czyli idzie ok. Pierwsze dwa, trzy kilometry biegłem troszkę przed nimi. Jakoś koło czwartek kilometra zrównali się ze mną by od piątego niestety już mi odchodzić. Niedostatki formy w połączeniu z upałem nie pozwoliły mi na pościg. Tempo oscylowało w granicach 5:20-5:30. Na więcej mnie po prostu nie było stać.

Meta

Finalnie na metę wpadłem po czasie 00:52:52. Pozwoliło to uplasować się na miejscu 249 z 639.

Z medalem

Nie tak źle jak na warunki i zwyczajowe niedostatki treningowe. W firmie też ostatni nie byłem. Najlepsi wprawdzie wykręcili koło 47 min ale wolniejsi bliżej 60. Czyli taki bezpieczny środek.

3x Śnieżka 2023

3x Śnieżka – a w zasadzie 2x czyli powrót klimatów ultra

Zbierałem się do tej relacji dłuższy czas i w sumie ciągle mi było nie po drodze. Bieg nijaki (w moim wykonaniu) to i ciężko ładny opis sklecić.
Zwyczajowo też nie załapałem się na żadne zdjęcie mimo, iż fotografów tam było jak mrówek (a czekałem cierpliwie czy uda się znaleźć na foto). Zdegustowany jestem jak koledzy po pasji mnie omijają :/

No cóż, życie…

Przygotowania
Żeby nie męczyć się podróżą przed i po biegu wykupiłem 2 noclegi w Karpaczu. Pensjonat wybrałem trochę stary (widać, iż lata świetności ma za sobą) ale był czysty, niedrogi i co ważne blisko startu. Jeszcze bliżej było z niego do Biedronki więc logistycznie nie było żadnych problemów 🙂

Prognozy pogody zapowiadały się korzystnie dlatego też nie miałem wielkich problemów ze sprzętem. Zabrałem krótkie spodenki z Decathlonu, ich 5 palczaste skarpetki, koszulkę Salomona (tania, podstawowa linia). Na głowę bandana. Na nogi wojskowe, sportowe buciki i dodatkowo piłkarskie getry Jomy. Biegowy plecak z Aldi oprócz softflasków i żeli (musy owocowe) zapełniłem wymaganą kurteczką, telefonem i w sumie tyle. A nie, zabrałem jeszcze rękawiczki biegowe jakby jednak miało być zimno na szczycie 🙂 Nie przydały się na szczęście.

Wstępny ogląd co czeka mnie na trasie miałem, bo biegłem ten sam dystans w 2018r. Od majowego maratonu, przebombiłem jednak przygotowania, dlatego też nie nastawiałem się zbytnio na rekordy a myślałem jak zminimalizować ryzyko porażki (braku sił, nie zdążenia w limicie itp). Strategia była więc prosta. Biec, bardzo spokojnie niemniej minimalizować spacery ile się da. Optymistycznie w sumie 🙂

Zawody
Pobudkę zrobiłem jakieś 2 godziny przed biegiem. Zjadłem lekkie śniadanie, przygotowałem sobie trochę wody i mus, które zaplanowałem spożyć z 30 min przed startem. Żeby nie męczyć się staniem i czekaniem na start, wyszliśmy z hotelu jakoś 08:20. Niecałe 10 min spacerku i można było spokojnie czekać.

Posiedziałem chwilkę na ławeczce, Żona zrobiła zdjęcia. Przyglądałem się trochę tłumowi biegaczy i mam wrażenie, że trochę zmieniła się pula startujących. Sporo osób (nie ujmując nikomu bo sam jestem stary i gruby :)) raczej nie wykazywała przesadnej formy. Ot nastawiała się na górską zabawę. Grupki robiły zdjęcia, relacje itp. itd. Kiedyś chyba więcej było osób, które skupiały się stricte na wyniku. Spoko, co kto lubi 🙂
Lekka rozgrzewka stacjonarna, ustawiłem się w tłumie i już – lecimy.

Start zaskoczył mnie kierunkiem. Nie wiem czemu wydawało mi się, że kiedyś biegło się w drugą stronę. Póżniej na trasie też miałem wrażenie, że pierwsze kółko szło inaczej. Albo zatarły mi się już detale ostatniego biegu albo organizatorzy coś zmienili.

Początek biegu niezbyt sprzyjał bieganiu. Uliczka była wąska, szybko przeszła w jeszcze węższą kostkowaną alejkę i ciężko było biec. A starałem się truchtać. Co mnie dziwiło dużo ludzi już tu od startu szło, wcale nie próbując biec. Mimo konieczności spacerów udało mi się sporo osób ominąć.

Pierwszy dłuższy i zaplanowany spacer zaczął się u mnie już za miastem, na szlaku prowadzącym do Strzechy Akademickiej. Skorzystałem z niego i zrobiłem parę zdjęć. Pózniej też w czasie spacerków lub przerw starałem się zrobić jakieś zdjęcia. Widoki piękne, żal nie mieć pamiątki.

Po chwili zrobiło się wypłaszczenie, to trzeba było biec w okolice punktu żywnościowego (przy Domu Śląskim). Niektórzy robili tu przerwę, ja skoro miałem dalej wodę w softflaskach uznałem, że zdobędę szczyt a uzupełniał zapasy będę na zbiegu. Droga przez łańcuchy (szlak czarny, zakosami) spowolniła mnie znacznie ale oto i jest szczyt. Fotka „spodka” i w dół.

Ciężko się zbiega po tych kamulcach i zadowolony byłem, że była dobra pogoda. Ostatnim razem było wilgotno i wtedy to był hardcore. Teraz buty trzymały dobrze, nie miałem problemów z poślizgami ale i tak nie szalałem.
Przy punkcie żywieniowym cola, woda, arbuzy i dalej w dół. Krótki odcinek był dość przyjemny aż do zakrętu o 90stopni w prawo gdzie dopiero zaczęło się kamieniste piekło 🙂 Coś tam próbowałem biec ale tempo chyba miałem spacerowe. Gdy zaczął się późniejszy odcinek szutrowy to też nie byłem zadowolony. Bałem się szybko puścić w dół by się nie wyrąbać lub zajechać nogi.

Pierwsze kółeczko zrobiłem w jakieś 2:48:15. Szybko uzupełniłem zapasy w Karpaczu i ruszyłem na drugie okrążenie. Co mnie zaskoczyło sporo osób zbiegało do miasta już niestety po limicie. Kurcze, marnie dla nich.

Braki kondycyjne dały już o sobie znać. Tym razem sporo pochodziłem w Karpaczu i ja. Gdy zaczał się szlak przez las (szlak czerwony) uznałem, że szkoda energii na próby biegu i starałem się iść szybkim marszem. Dobrze, że w lesie był cień bo upalna pogoda mogłaby jeszcze szybciej wyciąć resztki sił. Po lesie, esencja zawodów – schodkowo, kamienista trasa w górę.

Oj, delikatnie mówiąc zmęczyłem się. Z raz czy dwa, przysiadłem na 30 sekund na kamulcach. Niby zegarek nie pokazywał jakiegoś zabójczego tętna ale czułem się słabo. Wolałem odpocząć.
Przy punkcie wlałem w siebie colę i ruszyłem na łańcuchy. O ile na pierwszym kółku było dość pusto, teraz sporo turystów. Kolejki na szczyt jeszcze nie było ale… dobrze, że to nie weekend. Po drodze też się posiedziało tu i tam niemniej finalnie się wspiąłem.


Na górze wyczaiłem mojego brata (rodzinnie zdobywali szczyt od czeskiej strony). Miał być, poczekać i zrobić jakieś pamiątkowe zdjęcie. Chwilkę pogadaliśmy i ruszyłem na dół.


Jako, że trasa powrotna jest taka sama jak na pierwszym okrążeniu to nie ma się już co o niej rozwodzić. Powiem tyle, że biegłem wolniej niż za pierwszym razem i dodatkowo chyba źle związany miałem prawy but. Czułem, że obiło mi paznokcie. Dziwne, w lewej nodze nic złego nie nastąpiło.

Na mecie w Karpaczu zameldowałem się po 06:26:12. Zostało mi trochę do limitu, ostatni nie byłem. 5 lat temu jednak przebiegłem w 05:51 widać więc dobitnie, że nie był to wyczyn mistrzowski. W każdym razie jednak nie narzekam. Udałem się przebrać, umyć do pensjonatu a później z rodziną na spacer, obiad w mieście. Wieczorem wróciliśmy jeszcze na dekoracje i losowania. Los jednak do mnie się nie uśmiechnął, nic nie wygrałem.

Podsumowanie
Cóż. Bieg ukończony i jestem zadowolony. Ładne widoki, sportowy wysiłek. Poza obitymi 2 paznokciami nic sobie nie uszkodziłem. Nogi dzień później wprawdzie masakrycznie bolały ale to urok ultra. Przynajmniej wie człowiek po co tam pojechał 🙂