Archiwa tagu: góry

Półmaraton Górski Orzeł 2023

Nie ma co ukrywać, ostatnie kilka miesięcy u mnie to jakiś rodzaj biegowej depresji. Wychodziłem pobiegać ale z pewnością nie trenować. Tu 5km, tu 8 i zapał się kończył. Bardziej cieszyły mnie rowerowe wycieczki z żoną, po których najczęściej uznawałem, że zmęczyłem się solidnie i nie ma już co dobijać kilometrów na nogach.
Nawet wizja górskiego biegu, na który zapisałem się dość dawno temu nie zdołała mnie zmobilizować na tyle bym wziął się za robotę. Z asfaltu zlazłem dwa tygodnie temu, zrobiłem 2 treningi po lasach, łąkach. Ostatnie szlify 🙂 chciałem nadać sobie w tygodniu poprzedzającym zawody ale cóż… rozłożyła mnie jakaś boleść brzucha i pobiegałem tyle co 3 km w jednym treningu. Taaaakkk…

Bieganie w takiej formie cieszy mnie coraz mniej. Przed samymi zawodami miałem nawet dylemat czy warto w ogóle startować. Szkoda mi się jednak zrobiło wpisowego, wyrzuty sumienia za takie lenistwo + wrodzone poczucie obowiązku jednak pchnęły mnie do drogi. Spakowałem ciuchy, zabrałem terenowe buty no i niech się dzieje co chce – pobiegnę.

Jedno, do czego doszedłem po tych wszystkich latach, to trochę więcej rozsądku. Ponieważ absolutnie nie czułem się na siłach na ambitne bieganie ułożyłem sobie plan by zrobić to na tempach jak najbardziej „treningowych” – spokojnie, bez szaleństw. Miało to pozwolić mi zachować siły jak najdłużej a nie wyjechać się od razu i później łazić.

Góry Sowie o poranku przywitały mnie śniegiem i temperaturami oscylującymi koło 0 stopni. Po dojściu pod schronisko Orzeł walczyłem chwilkę z myślami czy zakładać jeszcze na siebie wiatrówkę ale jednak dałem spokój i zostawiłem ją w plecaku. Koszulka termiczna + bluza z długim rękawem wystarczą. Miałem oczywiście czapkę i rękawiczki i to były z pewnością akcesoria niezbędne bo na trasie było zimno i padał śnieg 🙂

W strefie startowej stanąłem w końcówce. Na początkowych metrach myślałem czy to nie błąd bo jednak sporo było osób (a niektórzy biegli jeszcze wolniej niż ja). Błotnisto-śniegowo-liściowo-kamienne podłoże nie zachęcało jednak do szaleństw i szybko pogodziłem się z pozycją, tempem i warunkami.

Oj, brak treningów w górach dawał o sobie znać. W Górach Sowich ciężko biega się i przy dobrej pogodzie. Luźne, kamieniste podłoże wymaga wiele uwagi. Tu, przy trudnych warunkach (śnieg, błoto, liście) bałem się podwójnie i z bardziej stromych górek zbiegałem bardzo ostrożnie. Powodowało to, że w dół wymijało mnie sporo osób, które dochodziłem na momentach płaskich i tych w górę. Wolno bo wolno ale jednak podbiegałem trochę dłużej niż konkurenci.

Kilometry nabijały się i powoli zaczynałem odczuwać niedostatki formy. O dziwo, najbardziej przy momentach podchodzenia w górę. Nogi bolały. Miałem nawet spory kryzys czy warto lecieć na drugie okrążenie. Gdy wypłaszczało się (czy też robiło w dół) wolniutko ruszałem biegiem i jakoś to szło, co przekonało mnie, że raczej dam radę.

Najtrudniejsze było dla mnie podejście pod Wielką Sowę (około 14-15km). Rany ale ciężko mi się ruszało nogami 🙂 Czułem też zaczątki skurczów. Po osiągnięciu szczytu, trasa zmieniła się na sporo przyjemniejszą (bo w dół) i tu o dziwo swoim truchcikiem podążałem stabilnie w stronę mety.
Przyjemnym dodatkiem do wysiłku był fakt, że w wyższych partiach gór – zima na całego. Było pięknie biało. Dawno nie biegałem w takich warunkach więc zawsze to jakaś odmiana 🙂

Całkiem dobrze poszło mi także „mordercze” podejście w samej końcówce. Dałem radę i metę minąłem po czasie 02:56:09 (miejsce 349 z 389). Cóż… marny czas ale jak na przygotowania nie można było wiele więcej oczekiwać.

Jako, że do dekoracji i losowań nagród zostało troszkę czasu to po zalaniu się do pełna 🙂 wyśmienitą herbatką podreptałem do auta by się przebrać.
Suchy, odpoczęty wydrapałem się znów pod schronisko. Sumienność popłaca 🙂 W losowaniu udało mi się otrzymać worek z biegowymi ciuchami (koszulki, czapka). Fajnie, miła niespodzianka.

W tym miejscu wypada chyba skończyć tą relację. Nogi bolą mnie obłędnie 🙂 Dawno nie miałem takich zakwasów 🙂
Zważywszy na całkowity brak przygotowania nie poszło jednak tak źle. Nie było to oczywiście zbyt mądre ale lepiej się jednak zmobilizować niż całkiem odpuścić bieganie.

Acha, o organizacji biegu nie pisałem nic ale ja nie mam się do czego doczepić. Wszystko było ok. Polecam.

Rowerowe Sowie 2023

Czyli trochę o tym jak wyobrażenia potrafią rozminąć się z prawdą 🙂

Sporo jeździmy z moją Żoną rowerami ostatnimi laty. Do tej pory jednak trasy albo wymyślaliśmy sobie sami albo korzystaliśmy ze sprawdzonych „klasyków” jak Szlak Orlich Gniazd czy Dookoła Tatr.
Wszystko to jednak realizowane było przez nas w luźnej formie turystycznej. Wymyśliliśmy datę, etapy no i sobie jechaliśmy.

Tym razem miało być trochę inaczej. Na FB pojawiły nam się reklamy imprezy z naszej okolicy. Nie wyścig wprawdzie jeszcze 🙂 ale rajd turystyczny. Zorganizowany – bo i start określony, limit czasu jak i punkty kontrolne.
Ciekawie to wyglądało. Trasa wydawała nam się miejscami znajoma, miejscami nie no ale u nas, na Dolnym Śląsku co zachęcało. 120 km po górach też radowało rowerowe serca 🙂

Impreza ta nazywa się Rowerowe Sowie czyli Góry Sowie na raz! 🙂

Rowerowe Sowie

Trochę pomarudziliśmy na koszt wpisowego (co dzisiaj jest tanie jednak) ale, że skusiło nas to opłaciliśmy i jak to w przypadku różnego rodzaju zawodów można było zacząć szykować sprzęt, planować strategię i szlifować formę.

Start zawodów odbywał się o godz. 06:00 w Walimiu. Podźwignęliśmy się około 04:00 (nieludzka pora), załadowaliśmy rowery i wyposażenie do auta i pojechaliśmy.
Na miejscu było już sporo podobnych wariatów 🙂 więc szybciutkie przygotowanie, odebranie pakietu i już czekamy na start.

Niby maj a zimno w pip…

Ponieważ na imprezie było 5 punktów żywieniowo-kontrolnych nie zabieraliśmy zbyt dużo prowiantu. Ot bidony z wodą, jakieś batony energetyczne i zestaw cukierków, które zawsze dobrze nam wchodzą 🙂
By jazda była w miarę bezpieczna zaś podstawowe narzędzia, gumki do hamulców, łatki do dętek i pompkę.
Do nawigacji zaplanowałem zakupionego ostatnio Garmina Edge 530 a rezerwowo komórkę z Mapa.cz (z wgranymi oczywiście trackami gpx).
Spory problem za to mieliśmy w co się ubrać. Żonka moja jako etatowy zmarzluch zabrała zestaw kurteczek, koszulek i różnych ocieplaczy. Ja odważnie zdecydowałem, iż pojadę w długiej koszulce technicznej (rowerowej) i na to wiatrówce.
Niby maj a zimno było rano i wieczorem w pip 🙂

Organizatorzy udzielili nam wstępnych wskazówek co i jak, wprowadzili do granic miejscowości no i jedziemy 🙂

Już na wstępie zaczęło się pod górę a asfalt szybko przerodził się malownicze łąki.

Dokąd prowadzi ta droga?

Tu jechało się jeszcze dobrze ale zauważyłem z niepokojem, że Edge coś chyba działa źle albo ja nie potrafię z niego odczytywać. Drogi pokazywał ale nie potrafiłem określić co będzie dalej. Czy skręt, czy prosto. Ki diabeł??? Finalnie (po zawodach) okazało się, że coś sfiksowało i większość trasy objechaliśmy korzystając tylko z oznakowania organizatora.
To znaczy, że tabliczki kierunkowe były bardzo dobrze przygotowane. Problemy mieliśmy w sumie raz, gdy tabliczka była postawiona w wysokiej trawie i łatwo było ją przeoczyć. Jak na złość w tym miejscu coś świrował gps i pojechaliśmy źle 🙂 No ale, nie wyprzedzajmy faktów.

Co dobre długo nie trwa, skręciliśmy w las, na szlaki turystyczno-rowerowe i nimi jechało się praktycznie cały czas. Asfaltowe łączniki było może z parę razy a i tak nie dawały wytchnienia.
Cała trasa to jedno wielkie góra-dół 🙂 Jak pod górę to fest. Jak z górki to jeszcze stromiej. W życiu tak mocno nie ściskałem klamek hamulców.
W Górach Sowich jest dużo błota, kamieni więc trasa była mega techniczna. Niestety dla nas (długodystansowców ale bardziej asfaltowych) mocno męcząca.
By przedstawić Wam skalę trudności powiem, że na całości mieliśmy średnią prędkość około 7-8 km/godz.!

Źródełko – Kroacka Studzienka

Poddawanie się nie leży w naszej naturze. Mozolnie, trochę podchodząc, trochę jadąc przesuwaliśmy się do przodu, ku bardziej znanym nam obszarom – Wielkiej Sowy i Przełęczy Walimskiej / Jugowskiej.

Baranki 😉 to chyba Ci co wyjechali tu rowerami 🙂
Lisie Skały

Dłuuugo to trwało ale jest – pierwszy punkt. Osiągnęliśmy go (jak i wszystkie późniejsze) praktycznie w limicie. Pieczątka podbita jedziemy dalej.

Troszkę wytchnienia na szerszym szutrowym szlaku i zaczęliśmy kierować się ku Bielawie.

Na punktach widokowych można rozkoszować się naszymi pejzażami

Dużo dróg zniszczonych jest przez ścinki drzew więc jak pisałem wcześniej w sumie ani kawałka spokoju. Dopiero w Bielawie można było się chwilkę rozkręcić bo jechało się asfaltami wokół Jeziora Bielawskiego.

Bielawa

Tak nam się to spodobało, że prawie minęliśmy punkt kontrolny. Dobrze, że za nami wołali 🙂
Druga pieczęć wbita. Kawka i świetna bułka weszły no to trzeba jechać.

Znów zaczęło się wspinanie w Góry. Droga węższa, kamienista. Ciekawi byliśmy jaki jest myk, że tak blisko do kolejnego punktu kontrolnego. Czemu? Bo fest pod górę 🙁 Ale się tu napchaliśmy rowerów, masakra 🙁 Na osłodę męki panowie z ekipy Pieszyckiej pyknęli nam ładną fotę i znów można było spacerkiem udać się w górę.

Niby, że zadowoleni

Sporo było tego łażenia. Wściekaliśmy się, że jakby chciał chodzić to by roweru nie brał .
Było w górę, musi być w dół ku Schronisku Zygmuntówka. Ale mnie ręce bolały od hamowania. Masakra. Zacząłem też mieć stracha, że w tym tempie znów skończą mi się hamulce i trzeba będzie je na trasie wymieniać,

Kolejny kawałek był dla nas mniej ciekawy bo to w sumie rodzinny rejon mojej małżonki (Ludwikowice, Sokolec). Tutaj zanotuję z kronikarskiego obowiązku, iż trochę mniej było tabliczek kierunkowych. I jedną na trasie ktoś zerwał. Nam to może nie przeszkadzało, no ale nie wszyscy mogą wiedzieć co i jak.

Srogo już zmęczeni jechaliśmy w stronę kompleksu Riese.

Leśne wąwozy

Na punkt w Riese wpadliśmy 1 min przed jego zwinięciem. Wciągnąłem chlebek ze smalcem, wydoiłem bezalkoholowe piwo i ruszyliśmy ku Jezioru Bystrzyckiemu.

W tym właśnie miejscu nastąpiła nasza pierwsza i jedyna pomyłka nawigacyjna. Mapa. cz pokazała w sumie niejasny kierunek jazdy, strzałki nie dostrzegliśmy i ruszyliśmy z powrotem ku Riese. Szczęście, że zrobiliśmy może z 700 m i napotkaliśmy ekipę, która jechała dobrze ale też niezbyt wiedziała gdzie kierować się dalej.
Chwila debaty, udało mi się dojrzeć strzałkę i już we właściwym kierunku ruszyło się do jeziora.
Od tego momentu (trochę przed, trochę po) było parę asfaltowych dojazdów co sporo już pomagało. Jechało się lżej i szybciej. Samo okrążenie jeziora jednak to trochę nieporozumienie. Wąsko, nad wodą, kamienie na szlaku i dużo spacerowiczów. Trzeba uwazać.

Do mety jakieś 6-7 km i moja żonka mówi, że chyba starła hamulec bo jej coś trze. Jak to możliwe myślę?! Patrzę i już wiem co. Przebiła przednie koło 🙁 Ściemnia się, do mety ni to blisko, ni daleko co tu robić. Naprawiać, pchać? Uznaliśmy, że spróbujemy podpompować i się zobaczy. Uff.. dziura nieduża i z dwoma kolejnymi pompowaniami doturlała się.
Przy tej okazji muszę ją pochwalić za hart ducha i siłę. Ona niestety ma rower bez amortyzatorów! To nie była maszyna na takie warunki i pewnie fest ją wytrząsło.

Finalny odcinek trasy zrobiliśmy już po ciemku. Dobrze, że mamy lampki w rowerach bo po kamulcach by szału nie było.

Jest! META. Organizatorzy czekali. Były gratulacje, chwila dyskusji o naszych uwagach i spostrzeżeniach co do trasy.

Co ciekawe nie przyjechaliśmy ostatni. Za nami doturlało się 3 chłopaków, których widzieliśmy w Bielawie.

Karta rowerowa i medal

Zimno było w opór, aż mi ręce grabiały jak ładowałem rowery na bagażnik wiec szybciutko już do domu i odpoczywać 🙂

Podsumowując. Impreza zorganizowana bardzo dobrze. Były czytelne oznaczenia, dobrze wyposażone punkty odżywcze. Trasa jednak, w mojej ocenie, dla wyrobionych, górskich rowerzystów. Z tego co kojarzę – na około 80 osób około 10 zrezygnowało.
Dla nas było zbyt technicznie, stromo. Za rok prawdopodobnie będzie krótszy dystans. To może mieć sens 🙂 Da się zakosztować hardcoru ale w lepiej dawkowanej ilości.
My jesteśmy zadowoleni, że byliśmy, zaliczyliśmy. Teraz jednak wracamy do naszych bardziej płaskich wycieczek 🙂

Rowerem wokół Tatr – 2/3

Liptovsky Mikulas – Kezmarok. Dystans: 90,12 km, czas jazdy około 08:03.

Budzik dzwoni o 06.30 czyli znak, że powoli trzeba się zbierać. Śniadanko, pakowanie reszty dobytku i powoli ruszamy.

Na rozruch przyjemna ścieżka rowerowa prowadząca nadbrzeżami Wagu. Pierwsze plany to mniej ciekawe miejskie widoki – bloki, stare fabryki, ale za to z tyłu malownicza panorama Tatr Niskich.
Jest w miarę płasko, jedzie się dobrze i kilometrów w tym stylu (nadbrzeża rzeki, podrzędne asfaltowe drogi, ) nabijemy całkiem sporo. Z trzydzieści kilka na pewno.
W którymś momencie cywilizacja ucieka na bok, skręca się na leśne ścieżki i dalej pokonuje kilkanaście kilometrów w tym stylu. Cisza, spokój, tylko zieleń, skałki z jednej strony, a z drugiej urwisko z płynącą w dole rzeczką. W sumie przyjemny relaks gdyby nie to, że po pagórkowatym szutrze tak szybko się nie jedzie 🙂

Góry ustępują miejsca lasom.

W okolicy zapory Czarny Wag powraca się do asfaltu. Zaczynają się kolejne mniejsze i większe podjazdy. Nogi pobolewają więc decydujemy się na przerwę kawową by po chwili stanąć znów. Po lewej uczta dla oczu – piękna panorama Tatr.

Widać, że góry – śnieg jest.

Aż przyjemnie popatrzyć a to przecież nie wszystko. Na końcu odcinka podjazdowego wieś Szczyrba. Przed szybkim zjazdem do niej oczywiście obowiązkowe zdjęcie.

Szczyrba

Za nami prawie 50 km. Przyglądamy się zabudowaniom licząc na jakąś jadłodajnię ale nic z tego. Wszystko zamknięte więc pozostanie obyć się bez obiadu. Zapada za to decyzja, że na dalszą trasę wybieramy wariant dłuższy (około 40 km).
No to jazda. Kilka kilometrów dalej we wsi Łuczywna jest czynny sklep spożywczy więc tu skusiliśmy się na smaczne drożdżówki. Wzmocnieni, ruszamy dalej by dociągnąć się do większej miejscowości – Poprad. Szlak wiedzie przez miasto można więc zerknąć na ładny rynek i zabytki.

Popradzka starówka.

Za miastem jest chwila ruchliwą drogą DK18, z której na szczęście zjeżdża się po około 2.5 km we wsi Hozelec.

Pusta, wąska droga prowadzi przez przepiękne tereny, w których bezkresne pola mieszają się z majestatycznymi szczytami gór. Co chwilę staję robić zdjęcia. Moja Żona zaczyna trochę narzekać na kolano więc jedzie sobie wolno nie nadwyrężając nogi a ja po każdej focie ją z mozołem doganiam 🙂

Pola, łaki, góry 1/3
Z drugiej strony też ładnie 🙂
Pola, łaki, góry 2/3
Pola, łaki, góry 3/3

Piękne tereny ciągną się aż w okolice Wierzbowca, gdzie odbija się na typową, rowerową ścieżkę, która prowadzi nas aż do celu tego dnia – miasta Kieżmark. Szczególnie miły jest finish – z górki na pazurki 🙂 czyli, że w dół 🙂

Kieżmark.

Dzwonię do właściciela pensjonatu by odebrać klucze i tu czeka nas niemiła niespodzianka. Podawałem, że dojedziemy póżniej i … gościa chwilowo nie ma. Będzie za godzinę. Ech… słabo. Wracamy do centrum szukając gdzie coś zjeść. Pierwsza pizzeria nieczynna (mimo, że powinna działać wg google mapsów). Dopiero w rynku jest małe bistro gdzie wciągamy tortille. Decydujemy się też na zakupy w sklepie pod swojską nazwa Lidl 🙂 W ich czasie dzwoni właściciel więc wracamy na kwaterę by zacząć zasłużony odpoczynek.

A jak poszło w ostatni dzień jazdy? Zapraszam do kolejnego wpisu.

Ostre Koło – Radio Wrocław (11.09.2022)

Po wakacyjnej przerwie, wraz z moją Żonką zdecydowaliśmy, że wybierzemy się na jeszcze jedną wycieczkę z Radiem Wrocław.

Tym razem wyprawa startowała z Domu nad Wodospadem w Międzygórzu.

Jak można było się domyślić (po miejscu) i tym razem czekała nas górska jazda po single tracku 🙂

Nie jest to już może dla nas taka nowość ale zawsze jedzie się fajnie. Techniczne trasy, sporo pod górkę a bonusowo zjazdy na których można poczuć trochę adrenaliny. Wszystko to zachęca by wybrać się i trochę rowerem pokręcić 🙂

Przy okazji wycieczka ta była też treningiem przed solidnym wyzwaniem, jakie szykujemy sobie na koniec września. Nie będę jeszcze zdradzał co to będzie, zapraszam do czytania/oglądania po 25/09 🙂

Weekendowa pogoda nie zachęcała niestety do jazdy. Od rana padało. Zmokłem zakładając rowery na dach auta. Później pojawiło się niby małe okienko pogodowe ale cóż… na wycieczce w większości lało 🙂

Nie zrażeni tymi przeszkadzajkami zjawiliśmy się w Domu pod Wodospadem gdzie była już większość uczestników. Widzę, że klaruje się powoli stała ekipa jeżdżąca na te wycieczki bo parę osób już kojarzę. Fajnie, zawsze to raźniej z osobami, które się zna 🙂

Jak zwykle jedzą…

Śniadanko było wyśmienite, później przy kawie posłuchaliśmy jakie ciekawostki przygotowali dla nas organizatorzy. Tym razem miał to być około 8 km po Pętli pod Śnieżnikiem.

Odprawa przed wycieczką 🙂
Ekipa w komplecie. Zaraz ruszamy.

By niepotrzebnie nie tłuc się przez miasto, podjechaliśmy na parking pod skocznią i tam nastąpiło rozładowanie rowerów, przygotowanie się i start.

Pętla pod Śnieżnikiem nie była tak mocna jak trasa z ostatniego Ostrego Koła. Oczywiście techniczna ale przewyższenia nie zabijały 🙂 Jechało się dość dobrze mimo deszczu, który zaczął dość solidnie padać.

Około 4 km w górę minęło szybciutko i … okazuje się, że to już punkt w którym zjeżdżamy w dół albo wybieramy kolejną trasę. Trochę mało… Okazuje się, że podobne przemyślenia miała większa połowa uczestników i postanowiliśmy, że lecimy dalej – tym razem już sami, na Pętlę Ostoja, która ma około 14 km. Prowadzący poinformował nas, że na tej pętli nie ma wielkich przewyższeń i spokojnie damy radę. Tak 🙂 Zapomniał tylko wspomnieć, że na trasie jest kilka momentów z wielką ilością korzeni, czy też prowadzących nad przepaścią 😉 Po deszczu trochę strach było tam jechać i nie będę ukrywał coś tam się prowadziło.
Tu wtrącę jeszcze małą uwagę co do trasy. W paru momentach jechało się momentami po szutrowych drogach leśnych. Trochę powinno się ulepszyć na nich oznakowanie singletracka bo było dość mylne. Nie do końca było wiadomo gdzie skręcić. No ale jakoś daliśmy radę.

Wraz z moją Żoną stanowiliśmy ogon tej wyprawy (bo jeździć potrafimy długo ale niekoniecznie szybko). Górscy wyjadacze polecieli szybciej do przodu ale (co należy docenić) w kilku miejscach na nas czekali tak, że większość trasy pokonaliśmy razem. Dzięki! 🙂

Z całej wyprawy szczególnie polecam zjazd z Pętli pod Śnieżnikiem. Był w miarę szeroki, wysypany ubitym żwirkiem i świetny technicznie. Zjeżdżało się szybko, były zakręty, hopki. Mega, polecam nawet mniej wprawnym rowerzystom.
A co podobało się mniej? Przy samiutkiej trasie rosło mnóstwo grzybów. I to jakich wielkich! Moja małżonka strasznie przeżywała, że nie ma koszyka 🙂 🙂 🙂

Na sam koniec, kiedy już z mozołem pakowałem rowery na dach auta to złapało mnie oberwanie chmury 🙂 Rany, jak podczas jazdy tak nie zmokłem to tu, po paru minutach zlało mnie dokumentnie. Ups 🙂 W każdym razie niedzielny czas minął bardzo fajnie i wszystkim polecam wyprawy z Radiem Wrocław.

Ostre Koło – Radio Wrocław (09.05.22)

W Radiu Wrocław jest audycja Ostre Koło, która jak łatwo się domyślić dotyczy tematów rowerowych. W jej ramach, w różnych miastach naszego regionu, cyklicznie organizowana jest impreza rowerowa.

Zaczyna się ona od śniadania, w międzyczasie ciekawi goście opowiadają (w radio) o rowerach i nie tylko, a finalnie zebrana grupa jedzie na interesującą trasę.

Rozmawialiśmy swego czasu z Żoną, że mogłoby to być ciekawe i trzeba by kiedyś się zgłosić, wysyłając SMS. Za rozmowami nie zawsze idą czyny 🙂 ale, że miałem ostatnio trochę czasu i usłyszałem, że tym razem jazda odbywa się blisko nas to myślę, ok spróbuję 🙂 Jakież było moje zdziwienie, gdy miła Pani z radia, oddzwoniła i powiedziała, że zapraszają 🙂

Sprzęt został przygotowany, zmieścił się do samochodu, rowerowe ciuchy ubrane no to ruszyliśmy do miejscowości Spalona, położonej blisko masywu Jagodna.

Owca z widokiem

Start imprezy mieścił się w hotelu Owca z Widokiem, który dla przybyłych uczestników zaproponował pyszne, wegetariańskie śniadanie.
Niby sportowiec nie powinien się objadać ale wszystko wyglądało na tyle pysznie, że nie będę ukrywał próbowałem i próbowałem 🙂

Co by tu…?

Po śniadaniu, udało się machnąć jeszcze szybką kawę, sprawdzić sprzęt i można było startować.

Ruszamy

Wybrana trasa to całkowita nowość dla mnie – single track, jakich sporo przygotowano, w rejonie Kłodzka. Ten liczył około 15 km i określony był jako łatwy.
Trochę stresowało mnie, że większość uczestników przybyła góralami, a chyba tylko ja na swoim starutkim trekkingu Meridy. No ale … do odważnych świat należy 🙂

Więcej o takich trasach możecie poczytać na stronie:

Singletrack Glacensis

Singletrack to naprawdę ciekawa sprawa! Ścieżka jest mocno techniczna. Sporo na niej zakrętów (i to ostrych), pomostów, podjazdów i zjazdów. Szerokość faktycznie dla singla 🙂 jeśli chcemy kogoś wyprzedzić, trzeba liczyć na jego dobrą wolę i kulturę i poczekać aż nam ustąpi.

Fajną sprawą jest na pewno fakt, że ludzie nie robią tu głupot. Podczas jazdy, nie spotkaliśmy nikogo, kto jechałby „pod prąd”. Nie było też turystów pieszych.

Mimo, że dana trasa miała być łatwa, to jednak trzeba na niej wykazać sporo uwagi i trochę się zmęczyć. Około 10 km prowadziło pod górę, na szczyt Jagodnej, a dopiero stamtąd rozpoczynał się 5 km zjazd w dół.

Jeżeli chodzi o nawierzchnię to jedziemy lasem po ubitej ziemi. Wiadomo są to góry więc sporo tu kamieni, skał. I faktycznie były to warunki na górala.
Ujechałem około 3 km gdy Żona mówi, że zaczyna mi bić tylne koło 🙁 Słabo, miałem to już kiedyś nad morzem – puściła któraś szprycha. Niezbyt jest co z tym dokonać, pozostało modlić się by wytrwało i jechać do przodu. Zwolniłem, przez hopki starałem się przejeżdżać delikatnie. Mocniej też musiałem kręcić, bo latające koło, ocierało o gumki hamulca. Większość grupy nas wyprzedziła a my wolno turlaliśmy się do przodu.

Chwila oddechu na szczycie.

Na szczycie Jagodnej zrobiliśmy, krótką przerwę by się napić i podziwiać widoki z wieży. Robią wrażenie, warto było się zmęczyć.

Pięknie tu

Zjazd w dół w mojej ocenie był trochę trudniejszy niż wspinaczka na szczyt. Nawierzchnia w wielu miejscach to spore skały, nie było to totalnie miejsce dla mojego roweru. Mimo to dzielnie sobie radził 🙂 i udało mi się zjechać bez przygód (finalnie jak sprawdziłem poluzowały mi się 2 szprychy i koło zdecentowało się).

Z górki na pazurki 🙂

Ufff… hotel. Dojechaliśmy mimo technicznych problemów. 15 km trasę pokonaliśmy w około 1.5 godziny i dała mi ona trochę w kość. Nie spodziewałem się takich atrakcji ale jestem bardzo zadowolony. Widoki były piękne, ścieżka dobrze przygotowana i pozwalająca pojeździć po czymś nowym (dla mnie).

Profil, przebieg trasy.


Na koniec dostałem mapę z zaznaczonymi wszystkimi trasami w regionie i myślę, że to nie było nasze ostatnie spotkanie z single trackami. Na właściwym rowerze będzie to fajna przygoda :), już planujemy gdzie wybrać się kolejny raz. Polecam wszystkim przybyć na Dolny Śląsk i samemu pokręcić po naszych drogach.

DFBG 2020

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich 2020 – Super Trail 130

Początek dnia na trasie

Tegoroczne bieganie widzę, zaczyna odradzać się od gór. Biegi uliczne, ciągle w odwrocie, odwołane, przesunięte. A imprezy górskie nieśmiało ale jednak są (czy zaczynają być).
Liczę, że to dobry znak, przemyślane działania a nie żądza pieniądza organizatorów 🙂

No ale żarty na bok. Jedną z takich pionierskich, w obecnych czasach, imprezą jest DFBG. Zawody nie zostały odwołane, a organizatorzy dołożyli wszelkich starań by je odbyć.
W tym roku nie planowałem startować. Forma żadna i nawet na najkrótszym dystansie pewnie bym spore problemy miał. No ale popatrzyć, czemu nie 🙂
Poderwałem się skoro świt by zdarzyć na wschód słońca i przy okazji zerknąć jak radzi sobie czołówka dystansu Super Trail 130.
Na miejsce akcji wybrałem już dość daleki moment trasy (~100 km), okolice Sołtysiej Kopy. Najszybsi wg rozpiski z zeszłych lat mieli tu być około 04 z minutami. W sumie byli bliżej 05:00. Swoje pewnie dołożyła pogoda, było zimno, mokro a na trasie bardzo błotniście. Szacun dla nich, ja w swoich najlepszych czasach i tak bym był dużo bliżej początku trasy o tej godzinie.
Marna pogoda trochę popsuła mi koncepcję zdjęciową, no ale coś tam udało się dokonać. Kto ciekawy to zapraszam do galerii.

Plecak Dynafit Vert 4

Youtube: Plecak Dynafit Vertical 4

Tym razem na „warsztat” biorę niewielki ale mocno użyteczny (w mojej ocenie) plecak biegowy Vertical (Vert 4) firmy Dynafit.

Zapraszam wszystkich do obejrzenia filmu, a poniżej (w artykule) kilka zdjęć omawianego sprzętu.

Test plecaka biegowego – Vert 4 (Dynafit).
Plecak biegowy Dynafit - Vert4. Widok ogólny.
Plecak Vert 4. Widok ogólny.
Plecak biegowy Dynafit - Vert4. Mocowanie przednie.
Mocowanie linki przedniej. 3 możliwości do wyboru.
Plecak biegowy Dynafit - Vert4. Mocowanie kijków.
Dolne mocowanie np. kijków.
Plecak biegowy Dynafit - Vert4. Wewnętrzna, wodoodporna kieszeń.
Wodoodporna kieszeń w środku komory głównej.
Plecak biegowy Dynafit - Vert4. Logo.
Logo w odblaskowej konfiguracji 🙂

Kijki trekkingowe – Viking Kettera

Youtube: Viking Kettera

Tym razem zapraszam na pierwszy film testowy. Na warsztat biorę kijki trekkingowe – Viking Kettera. Jak wyglądają, jak się je używa i czy jestem z nich zadowolony podczas górskiego biegania można zobaczyć w filmie. Miłego oglądania 🙂

Szybki test kijów trekkingowych – Viking Kettera.

Dla tych, którzy lubią trochę bardziej tradycyjnie poniżej podaję garść danych technicznych i galerię zdjęć.

Dane techniczne:

Marka/Model: Viking Kettera
Materiał: Aluminium
Zakres regulacji wysokości: 40-135cm
Średnica: 14mm
Rękojeść: Pianka EVA
Blokada teleskopu: FAST LOCK + linka
Regul. pasek flanela + nylon: Wykończony polarem od środka
4 sekcje: TAK
Wymienne talerzyki i osłonki grotu: TAK
Stalowy grot: TAK
Pokrowiec w zestawie: TAK
Waga: 230g
Kolor: Czarno-zielony

Galeria zdjęć:

Półmaraton Górski Orzeł – 23/11/2019

Finał Ligi Biegów Górskich Attiq

23/11/2019 w Sokolcu odbył się nowy bieg – Półmaraton Górski Orzeł, będący przy okazji finałem Ligi Biegów Górskich ATTIQ.

Za jego przygotowanie odpowiadała ekipa od Biegu na Wielka Sowę, Górskiego Biegu Niepodległości w Świerkach więc organizacyjnie wszystko stało na wysokim poziomie. Nie będę więc rozwodził się nad tym co było w pakiecie i jak się zapisać 🙂 Kto ciekawy znajdzie stronę organizatorów i wszystko wyczyta.

Półmaraton ten był moimi ostatnimi zaplanowanymi zawodami w tym roku. Zwyczajowo już (przykre to) podchodziłem do niego z obawami jak pójdzie. Od czasu Biegu Niepodległości treningi moje w dalszym ciągu krótkie – 10 km nie przekraczałem. Rodziło to obawy czy 21 km nie będzie jakąś wybitną męką.
Cóż, za późno było na dylematy. Zrezygnować z biegu nie chciałem więc postanowiłem powtórzyć strategię z ostatnich zawodów. A więc 🙂 wolno, spokojnie i jakoś to będzie.

Poranek zawodów powitał biegaczy zimnem i mocnym wiatrem. Zwłaszcza ów wiatr był dołujący – obniżał mocno temperaturę odczuwalną, przeszywał jak to się mówi „do szpiku kości”.
Pobiec chciałem w dwóch warstwach – pod spodem lekki, długi rękaw a na to koszulka bez rękawów, ale idąc do biura zawodów czym prędzej wyciągałem z worka wiatrówkę i rękawiczki. Oj, dobrze, że je w ogóle wziąłem 🙂
Na górze, pod Schroniskiem Orzeł wiało jeszcze lepiej więc pozostało startować w całym ekwipunku.

Dmucha…

Pakiet odebrany, rozgrzeweczka zrobiona i lecimy 🙂

Wtrącę tu jeszcze jedną myśl. Półmaraton Orzeł niby nowy, ale pod względem trasy tak nie do końca. Parę lat temu ta sama ekipa organizatorów, wraz z pewną firmą też robiła tu półmaraton. Z szybkiego looku na trasę wychodziło mi, że będzie to samo, wiedziałem więc czego się spodziewać. Po biegu wiem już, że jednak zmiany były 🙂 Powiedziałbym, że trasa była trudniejsza niż kiedyś (zwłaszcza pierwsza połowa).

Zacząłem bieg od połowy stawki. Pierwszy podbieg wolno, spokojnie. Później na zbiegu planowałem luźno ale szybciej. Zbieg mi jednak poprowadzili inaczej 🙂 Był krótszy i trudniejszy technicznie. Uważać trzeba było na sowiogórskie kamienie ukryte pod warstwą liści.
Po zbiegu zaczęło się pod górę (też dalej niż kiedyś) i … w sumie tak już do końca .. góra, z góry 🙂
Żartuję trochę ale trasa ciekawa. Dla zawodowców pewnie łatwa, mi w kość dała.
Ciekawostką na niej był fakt, że zbudowana była na bazie dwóch różnych kółek. Elementem łączącym je było miejsce startu. Fajna sprawa, jak ktoś miał kibiców to mogli go zagrzewać do walki w trakcie.
Starając się powiedzieć ogólnie o trasie, drugie kółko było raczej łatwiejsze. No może poza ostatnim 1-1,5 km, który niszczył. Kto był to wie, kto nie był to polecam spróbować za rok.

Drobię w miejscu bo tu w sumie pod górkę było, ale co się nie robi dla foto 🙂

Strategię biegową zrealizowałem znów dobrze. Na podejściach oczywiście chodziłem, z górek zbiegałem lekko (nie na 100%). Zadowolony jestem z siebie bo do końca zawodów miałem siłę i biegłem. A ostatnim razem (tu) w końcówce nie miałem sił nawet by biec z górki.

Zbieg w końcówce zawodów

Dokonało się – finish. Tempo i czas oczywiście nie porażają. Na mecie stawiłem się po 02:43.41. Pozycja 415 z 526. W kategorii M40 byłem 132.

Fajnie. Po biegu nie byłem głodny więc by się nie wychładzać ruszyliśmy z Żoną w dół, do auta. Nie czekałem już na losowania nagród, dekoracje ale oczywiście były gdyby ktoś chciał wiedzieć.

Podsumowując więc – bieg ciekawy, w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam.

8 Bieg Niepodległości – Świerki (11-11-2019)

Bieg Niepodległości w Świerkach był dla mnie zawsze taką symboliczną końcówką sezonu. Jeśli nie biegałem później w City Trailu, to tu była jeszcze ostatnia możliwość zweryfikować swoją aktualną formę.

Pamiątki biegu.

W tym roku nastawienie do w.w. biegu miałem dość zachowawcze – bardziej by wstydu przed sobą nie było niż by liczyć na życiówki . Ostre trenowanie zakończyło się po BUGT. Siadła trochę motywacja ale i mocno skupiłem się na życiu poza biegowym (realizując jakieś inne pilne sprawy).

Zmniejszone treningi (rzadziej i krócej) w sposób jasny wskazywały , że małe są szanse na genialny wynik. Z tego powodu na starcie zawodów zjawiłem się z mocnym postanowieniem pilnowanie strategii. Zacząć bardzo spokojnie, tak by jak najwięcej sił zostało na druga połowę dystansu. Pilnować się chciałem także na zbiegach bo etap w dół (po początkowym 1,5km w górę) potrafi spalić na tyle mocno nogi, że później już sił brakuje na cokolwiek. Czyli… z górki miało być w miarę szybko ale nie w przysłowiowego „trupa”.

W tym roku założenia taktyczne udało się spełnić w 100%.

Wystartowałem z połowy stawki. Wolno ciągnąłem się pod górę, starając się nie szarpać (pokusa wyprzedzania tych co idą jest spora). 1,5 km poszło dobrze, siły są więc można było na wypłaszczeniu-zbiegach trochę przyśpieszyć. Z górek leciałem mniej więcej na tempie 4:30-4:40, płaskie etapy po około 5:30. Spacery na trasie były dwa, w tych miejscach gdzie bieg wielkiego sensu nie miał. Tempo byłoby podobne.

Jeden z przyjemniejszych fragmentów trasy 🙂
Jestem i na tym zdjęciu. Oczywiście mocno zasłonięty 🙂

W końcówce (ostatnie 1,5 km) trochę się rozpędziłem, ale też z umiarem. Trasa tu mocno kamienista, momentami ostro w dół. Szkoda było sobie coś zrobić mimo, że pogoda była dość łaskawa dla biegaczy – nie było błota, śniegu na trasie.

Mocny zbieg z Góry Włodzickiej.

Na mecie zameldowałem się w całkiem dobrej dyspozycji (bo i siły były nawet na solidny finish) po 01:01:08. Oczywiście można było coś z tego urwać ale jestem zadowolony. Nie miałem żadnego kryzysu, podchodzenia przy końcu biegu.

Czas osiągnięty jest porównywalny z ubiegłorocznym (wtedy trochę lepiej było bo 01:00:21).
Jest to oczywiście pewnego rodzaju krok w tył – trzymając formę z BUGT mogłem pobiec dużo lepiej. Z drugiej strony wiedząc o swoich brakach, pilnując strategii osiągnąłem sukces – realizując założony cel. Głowa jednak to potęga 🙂

Suche numery mówią, iż: zająłem miejsce 197 z 390 startujących. W kategorii M40 byłem 70.

„Sukces” na mecie udało mi się dodatkowo wzmocnić wylosowaniem świetnej apteczki samochodowej co dodatkowo podniosło moje morale.

Udało się, wylosowali mnie 🙂

Jak można zauważyć przy tegorocznym opisie, odpuściłem opis zapisów, biura, organizacji. Bieg w Świerkach jest już dość dobrze zakorzeniony w swojej formule i dalej trzyma poziom. O jego klasie (jak i innych zawodów organizowanych w rejonie) świadczą liczne nagrody zdobywane corocznie oraz liczna frekwencja startujących, więc z czystym sumieniem mogę go polecić innym zawodnikom.