Archiwa tagu: trasa

Rowerem po Dolnym Śląsku

Zima jeszcze nie zachęca do rowerowego podróżowania no ale można spędzić ten czas na planowaniu przyszłych tras. Trochę na zachętę chciałbym więc opisać Wam parę możliwości zwiedzania Dolnego Śląska.

Trasy, o których opowiem wynalazłem na stronie:

Dolny Śląsk Rowerem

Ja, przejechałem je w okresie wakacyjnym, zeszłego roku. Opis będzie raczej takim zbiorem luźnych uwag, zdjęć no ale myślę, że swoje zdanie na tej podstawie da się wyrobić.

Na samym początku muszę pochwalić samą stronę. Dostępnych możliwości jest bardzo dużo – ponad 250 tras. Bardzo fajną opcją jest sortowanie – po regionie, po długości czy stopniu trudności. W procesie wyboru pomaga nam skrócony opis trasy, przewyższenia, kluczowe punkty, typ nawierzchni jak i zdjęcia. Każdą z tras da się pobrać jako plik gpx co oczywiście ułatwia nawigację.

Co ważniejsze – wszystkie trasy jakie przejechałem były poprowadzone w sposób przemyślany w kontekście roweru czyli omijały główne trasy. Prowadziły raczej po ścieżkach rowerowych, polnych drogach czy lokalnych szosach. Wielkim plusem jest fakt, że trasy są aktualne – prowadzą faktycznie po istniejących drogach, nie ma niespodzianek, że szlak się kończy albo jest nieprzejezdny 🙂 To wielka zaleta.

Z dostępnych możliwości mnie najbardziej ciekawiły trasy jednodniowe, które (po dojechaniu nas start autem) dało się pokonać w kilka godzin i najlepiej wrócić do ich początku. Były to:

Wokół Ząbkowic Śląskich. DOT 151 (55,5 km)
Trasa bardzo przyjemna, prowadząca w większości przez mniejsze miejscowości w których dało się zobaczyć zabytki. Jechaliśmy ją z synem (12lat) i spokojnie dał ją rade pokonać. Warto przeznaczyć sobie trochę więcej czasu i oprócz jazdy zobaczyć też Kamieniec Ząbkowicki czy Ząbkowice (trzeba do nich odbić bo w sumie tylko się okrąża).

Bystrzyca Kłodzka-Domaszków. DOT 165 (36,01km)
Trasa nie będąca pętla – na miejsce startu polecany jest powrót pociągiem. Nam nie chciało się jednak czekać i brakujący kawałek dojechaliśmy nawigując Google mapami 🙂 Nie jest wcale tak dużo dodatkowych kilometrów i zmieściliśmy się w około 50 km 🙂
Trasa, zwłaszcza w pierwszej połowie prowadzi przez odludne tereny.
W porównaniu z pierwsza wycieczką tu jest już trudniej. Są spore, leśne podjazdy trzeba nastawiać się, ze przyjdzie rower momentami pchać. Mój syn z tego powodu nie był już zadowolony 🙂 No ale … piękne widoki rekompensują jednak trud jazdy. Acha, koniecznie pooglądajcie Bystrzyce Kłodzka bo warto.

Henryków – trasa czerwona. DOT 154 (50 km)
Ta trasa prowadzi w większości przez pola, łąki. Jest bardzo malownicza, nastawiona na przyrodę ale z ukształtowania terenu sporo trudniejsza niż Ząbkowicka. Jest tu sporo podjazdów, polnych dróg o słabej nawierzchni. Miejscowości jakie na niej mijamy są malutkie i tu ważna uwaga – na całej trasie nie spotkaliśmy ani jednego sklepu 🙂 Picie, jedzenie trzeba mieć zabezpieczone we własnym zakresie. A że w lecie potrafi być naprawdę gorąco radzę nie oszczędzać na ilości 🙂

Wokół Szczelińców. DOT 159 (23,15 km)
Będę szczery. Miałem spore oczekiwania co do tej trasy i bardzo się zawiodłem. Poprowadzona jest niestety w większości leśnymi szlakami i … niewiele ciekawego da się zobaczyć 🙁 Liczyłem na jakieś spektakularne widoczki na Góry Stołowe a tu prawie nic. Szkoda. Plus za to taki, że jest faktycznie łatwa do przejechania, nie ma tu spektakularnych podjazdów, zjazdów.

Coś więcej? Pewnie 🙂 W swojej karierze rowerowej jeździłem też na podanych na www singletrackach Glacensis, okolicach Doliny Baryczy, Nowej Rudy czy pętli po Górach Sowich. Część z nich opisywałem już wcześniej na mojej stronie więc nie będę się tu powtarzał. Też są fajne 🙂

Uważam, iż Dolny Śląsk ma naprawdę sporo do zaoferowania pod względem roweru dlatego szczerze polecam Wam u nas pojeździć. Myślę, że na podlinkowanej stronie na pewno znajdziecie coś co Wam przypasuje. Polecam 🙂

Rowerowe Sowie 2023

Czyli trochę o tym jak wyobrażenia potrafią rozminąć się z prawdą 🙂

Sporo jeździmy z moją Żoną rowerami ostatnimi laty. Do tej pory jednak trasy albo wymyślaliśmy sobie sami albo korzystaliśmy ze sprawdzonych „klasyków” jak Szlak Orlich Gniazd czy Dookoła Tatr.
Wszystko to jednak realizowane było przez nas w luźnej formie turystycznej. Wymyśliliśmy datę, etapy no i sobie jechaliśmy.

Tym razem miało być trochę inaczej. Na FB pojawiły nam się reklamy imprezy z naszej okolicy. Nie wyścig wprawdzie jeszcze 🙂 ale rajd turystyczny. Zorganizowany – bo i start określony, limit czasu jak i punkty kontrolne.
Ciekawie to wyglądało. Trasa wydawała nam się miejscami znajoma, miejscami nie no ale u nas, na Dolnym Śląsku co zachęcało. 120 km po górach też radowało rowerowe serca 🙂

Impreza ta nazywa się Rowerowe Sowie czyli Góry Sowie na raz! 🙂

Rowerowe Sowie

Trochę pomarudziliśmy na koszt wpisowego (co dzisiaj jest tanie jednak) ale, że skusiło nas to opłaciliśmy i jak to w przypadku różnego rodzaju zawodów można było zacząć szykować sprzęt, planować strategię i szlifować formę.

Start zawodów odbywał się o godz. 06:00 w Walimiu. Podźwignęliśmy się około 04:00 (nieludzka pora), załadowaliśmy rowery i wyposażenie do auta i pojechaliśmy.
Na miejscu było już sporo podobnych wariatów 🙂 więc szybciutkie przygotowanie, odebranie pakietu i już czekamy na start.

Niby maj a zimno w pip…

Ponieważ na imprezie było 5 punktów żywieniowo-kontrolnych nie zabieraliśmy zbyt dużo prowiantu. Ot bidony z wodą, jakieś batony energetyczne i zestaw cukierków, które zawsze dobrze nam wchodzą 🙂
By jazda była w miarę bezpieczna zaś podstawowe narzędzia, gumki do hamulców, łatki do dętek i pompkę.
Do nawigacji zaplanowałem zakupionego ostatnio Garmina Edge 530 a rezerwowo komórkę z Mapa.cz (z wgranymi oczywiście trackami gpx).
Spory problem za to mieliśmy w co się ubrać. Żonka moja jako etatowy zmarzluch zabrała zestaw kurteczek, koszulek i różnych ocieplaczy. Ja odważnie zdecydowałem, iż pojadę w długiej koszulce technicznej (rowerowej) i na to wiatrówce.
Niby maj a zimno było rano i wieczorem w pip 🙂

Organizatorzy udzielili nam wstępnych wskazówek co i jak, wprowadzili do granic miejscowości no i jedziemy 🙂

Już na wstępie zaczęło się pod górę a asfalt szybko przerodził się malownicze łąki.

Dokąd prowadzi ta droga?

Tu jechało się jeszcze dobrze ale zauważyłem z niepokojem, że Edge coś chyba działa źle albo ja nie potrafię z niego odczytywać. Drogi pokazywał ale nie potrafiłem określić co będzie dalej. Czy skręt, czy prosto. Ki diabeł??? Finalnie (po zawodach) okazało się, że coś sfiksowało i większość trasy objechaliśmy korzystając tylko z oznakowania organizatora.
To znaczy, że tabliczki kierunkowe były bardzo dobrze przygotowane. Problemy mieliśmy w sumie raz, gdy tabliczka była postawiona w wysokiej trawie i łatwo było ją przeoczyć. Jak na złość w tym miejscu coś świrował gps i pojechaliśmy źle 🙂 No ale, nie wyprzedzajmy faktów.

Co dobre długo nie trwa, skręciliśmy w las, na szlaki turystyczno-rowerowe i nimi jechało się praktycznie cały czas. Asfaltowe łączniki było może z parę razy a i tak nie dawały wytchnienia.
Cała trasa to jedno wielkie góra-dół 🙂 Jak pod górę to fest. Jak z górki to jeszcze stromiej. W życiu tak mocno nie ściskałem klamek hamulców.
W Górach Sowich jest dużo błota, kamieni więc trasa była mega techniczna. Niestety dla nas (długodystansowców ale bardziej asfaltowych) mocno męcząca.
By przedstawić Wam skalę trudności powiem, że na całości mieliśmy średnią prędkość około 7-8 km/godz.!

Źródełko – Kroacka Studzienka

Poddawanie się nie leży w naszej naturze. Mozolnie, trochę podchodząc, trochę jadąc przesuwaliśmy się do przodu, ku bardziej znanym nam obszarom – Wielkiej Sowy i Przełęczy Walimskiej / Jugowskiej.

Baranki 😉 to chyba Ci co wyjechali tu rowerami 🙂
Lisie Skały

Dłuuugo to trwało ale jest – pierwszy punkt. Osiągnęliśmy go (jak i wszystkie późniejsze) praktycznie w limicie. Pieczątka podbita jedziemy dalej.

Troszkę wytchnienia na szerszym szutrowym szlaku i zaczęliśmy kierować się ku Bielawie.

Na punktach widokowych można rozkoszować się naszymi pejzażami

Dużo dróg zniszczonych jest przez ścinki drzew więc jak pisałem wcześniej w sumie ani kawałka spokoju. Dopiero w Bielawie można było się chwilkę rozkręcić bo jechało się asfaltami wokół Jeziora Bielawskiego.

Bielawa

Tak nam się to spodobało, że prawie minęliśmy punkt kontrolny. Dobrze, że za nami wołali 🙂
Druga pieczęć wbita. Kawka i świetna bułka weszły no to trzeba jechać.

Znów zaczęło się wspinanie w Góry. Droga węższa, kamienista. Ciekawi byliśmy jaki jest myk, że tak blisko do kolejnego punktu kontrolnego. Czemu? Bo fest pod górę 🙁 Ale się tu napchaliśmy rowerów, masakra 🙁 Na osłodę męki panowie z ekipy Pieszyckiej pyknęli nam ładną fotę i znów można było spacerkiem udać się w górę.

Niby, że zadowoleni

Sporo było tego łażenia. Wściekaliśmy się, że jakby chciał chodzić to by roweru nie brał .
Było w górę, musi być w dół ku Schronisku Zygmuntówka. Ale mnie ręce bolały od hamowania. Masakra. Zacząłem też mieć stracha, że w tym tempie znów skończą mi się hamulce i trzeba będzie je na trasie wymieniać,

Kolejny kawałek był dla nas mniej ciekawy bo to w sumie rodzinny rejon mojej małżonki (Ludwikowice, Sokolec). Tutaj zanotuję z kronikarskiego obowiązku, iż trochę mniej było tabliczek kierunkowych. I jedną na trasie ktoś zerwał. Nam to może nie przeszkadzało, no ale nie wszyscy mogą wiedzieć co i jak.

Srogo już zmęczeni jechaliśmy w stronę kompleksu Riese.

Leśne wąwozy

Na punkt w Riese wpadliśmy 1 min przed jego zwinięciem. Wciągnąłem chlebek ze smalcem, wydoiłem bezalkoholowe piwo i ruszyliśmy ku Jezioru Bystrzyckiemu.

W tym właśnie miejscu nastąpiła nasza pierwsza i jedyna pomyłka nawigacyjna. Mapa. cz pokazała w sumie niejasny kierunek jazdy, strzałki nie dostrzegliśmy i ruszyliśmy z powrotem ku Riese. Szczęście, że zrobiliśmy może z 700 m i napotkaliśmy ekipę, która jechała dobrze ale też niezbyt wiedziała gdzie kierować się dalej.
Chwila debaty, udało mi się dojrzeć strzałkę i już we właściwym kierunku ruszyło się do jeziora.
Od tego momentu (trochę przed, trochę po) było parę asfaltowych dojazdów co sporo już pomagało. Jechało się lżej i szybciej. Samo okrążenie jeziora jednak to trochę nieporozumienie. Wąsko, nad wodą, kamienie na szlaku i dużo spacerowiczów. Trzeba uwazać.

Do mety jakieś 6-7 km i moja żonka mówi, że chyba starła hamulec bo jej coś trze. Jak to możliwe myślę?! Patrzę i już wiem co. Przebiła przednie koło 🙁 Ściemnia się, do mety ni to blisko, ni daleko co tu robić. Naprawiać, pchać? Uznaliśmy, że spróbujemy podpompować i się zobaczy. Uff.. dziura nieduża i z dwoma kolejnymi pompowaniami doturlała się.
Przy tej okazji muszę ją pochwalić za hart ducha i siłę. Ona niestety ma rower bez amortyzatorów! To nie była maszyna na takie warunki i pewnie fest ją wytrząsło.

Finalny odcinek trasy zrobiliśmy już po ciemku. Dobrze, że mamy lampki w rowerach bo po kamulcach by szału nie było.

Jest! META. Organizatorzy czekali. Były gratulacje, chwila dyskusji o naszych uwagach i spostrzeżeniach co do trasy.

Co ciekawe nie przyjechaliśmy ostatni. Za nami doturlało się 3 chłopaków, których widzieliśmy w Bielawie.

Karta rowerowa i medal

Zimno było w opór, aż mi ręce grabiały jak ładowałem rowery na bagażnik wiec szybciutko już do domu i odpoczywać 🙂

Podsumowując. Impreza zorganizowana bardzo dobrze. Były czytelne oznaczenia, dobrze wyposażone punkty odżywcze. Trasa jednak, w mojej ocenie, dla wyrobionych, górskich rowerzystów. Z tego co kojarzę – na około 80 osób około 10 zrezygnowało.
Dla nas było zbyt technicznie, stromo. Za rok prawdopodobnie będzie krótszy dystans. To może mieć sens 🙂 Da się zakosztować hardcoru ale w lepiej dawkowanej ilości.
My jesteśmy zadowoleni, że byliśmy, zaliczyliśmy. Teraz jednak wracamy do naszych bardziej płaskich wycieczek 🙂

Rowerem po wybrzeżu Bałtyku – EuroVelo10

Problemy z bieganiem nie spowodowały oczywiście, że aktywność fizyczna u mnie umarła. Jechać na rowerze jeszcze mogę więc przyszedł czas na zaległą (z powodu covida nie udało się w 2020) wyprawę wybrzeżem Bałtyku.
Wraz z moją małżonką postanowiliśmy przejechać trasę od Świnoujścia aż do Helu korzystając z trasy rowerowej EuroVelo 10.
Ten bardzo popularny szlak przyciąga mnóstwo rowerzystów. W sieci też znajdziecie szereg opisów jego pokonania więc temat nie jest bardzo dziki. Można się do niego dobrze przygotować mentalnie jak i sprzętowo. Polecam m.in stronę:

Rowerem po Śląsku

Ja inspirowałem się właśnie nią, dzięki uprzejmości autora mogłem też pobrać plik GPX z trasą. Tu mała uwaga – przeczytajcie jego opis, bo są tam małe zmiany względem dokładnego przebiegu. Żeby nie było później zdziwienia na trasie 🙂

Opis wyprawy będzie dość skrótowy. Wybaczcie, ale ogrom wrażeń, widoków powoduje, iż chcąc być dokładnym trzeba by z tego zrobić solidną powieść 🙂
W sieci jak wspominałem jest sporo opisów gdzie autorzy dokładniej zwracają uwagę co widać, co warto zobaczyć i jak się jechało.
Ja postaram się ogólnie opisać wrażenia z jazdy, trudności, atrakcje. Będą oczywiście zdjęcia, więc myślę, że uda się zobaczyć co ciekawe a nie tylko czytać.

PRZYGOTOWANIE / LOGISTYKA
DZIEŃ 1 (Świnoujście – Międzyzdroje)
DZIEŃ 2 (Międzyzdroje – Mrzeżyno)
DZIEŃ 3 (Mrzeżyno – Łazy)
DZIEŃ 4 (Łazy – Ustka)
DZIEŃ 5 (Ustka – Sasino)
DZIEŃ 6 (Sasino – Jastarnia)
DZIEŃ 7+8 (Pociągiem po wybrzeżu)
PODSUMOWANIE

PRZYGOTOWANIE / LOGISTYKA
Naszą wyprawę postanowiliśmy odbyć w czerwcu, w roku szkolnym i w okresie poza tzw. „długimi weekendami”. Miało to spowodować mniejsze problemy z zamawianiem noclegów + niższe ceny niż w sezonie.
Noclegi zamówiłem przez Booking.com, celując w kwatery tanie (tak po około 100 zł za 2 osoby).
Trasę podzieliliśmy na 5 pełnych dni jazdy rowerem (w miarę równe odcinki po około 80 km). Reszta to dni dojazdu nad morze jak i powrót pociągiem z Mety na Start 🙂
Jeżeli chodzi o rower to zdecydowałem się na maszynę trekkingową – Merida White Sox 28″. Moja żona pojechała zaś na swoich górskim Giancie. Myślałem w sumie bym i ja jechał na „góralu”, ale że do mojego utrudniony jest montaż bagażnika/sakw więc padło na Meridę 🙂
Z perspektywy nawierzchni jechało się w miarę ok, jednak górala uważam za lepszą opcję. Szersze opony lepiej sprawdziłyby się na występujących na trasie piaskach, betonowych płytach czy leśnych korzeniach.
Dobytek na czas podróży udało nam się upchnąć w 2 sakwy montowane do bagażnika (każde z nas oczywiście wzięło po dwie). Był to dla mnie pierwszy, takie większy, wyjazd z obciążeniem. Do tej pory tylko raz jechałem z pojedyńczą sakwą bikepackingową. Rower waży z obciążaniem sporo więcej, trzeba się napracować by jechać – warto mieć i to na uwadze.

DZIEŃ 1 (Świnoujście – Międzyzdroje)
Trasa nad morze robi się coraz lepsza. Dojechaliśmy dość szybko, były tylko 2 „zwyczajowe” korki koło Polkowic i Szczecina. Po drodze mocno lało ale dobrze, że przestało już na miejscu (zgodnie z prognozami).
Punktem startowym naszej wyprawy zrobiliśmy Międzyzdroje. Po rozlokowaniu się w pokoju, zakupach na kolację i kolejny dzień, w ramach rozruchu i zaczęcia jazdy od granicy pojechaliśmy rowerami do Świnoujścia.

Zaczynamy przygodę 🙂

Szlak rowerowy prowadził leśną drogą. W sumie dobrą poza momentami kiedy ktoś zmyślny inaczej wysypał ją dużymi, luźnymi kamieniami. Słabe to było, należało uważać.
Jako, że pora była już późna a my zmęczeni po podróży, samego Świnoujścia nie oglądaliśmy. Zadowoliliśmy się latarnią morską i leżącymi w jej pobliżu obiektami militarnymi: Fortem Gerharda + bateriami brzegowymi.

Pierwsza latarnia na trasie (Świdnoujście)
Fort Gerharda

Ta wycieczka dała nam pierwsze 27,18 km
Sam wieczór to spacerek po Międzyzdrojach i już pora spać.

Zachód słońca w Międzyzdrojach.

DZIEŃ 2 (Międzyzdroje – Mrzeżyno)
Nie ma spania, trzeba jechać. Pobudka (jak i w każdy kolejny dzień) o 07:00, szybkie śniadanie, pakowanie no i można już ruszać.
Martwiła nas trochę pogoda bo było wietrznie i chłodnie ale na szczęście deszczów nie było przez cały dzień.
Już na samym początku naszej jazdy zgubiła nas pewność siebie 🙂 Ułożyło nam się w głowie, że trzeba dojechać deptakiem aż do końca Międzyzdrojów a później będzie szlak. No nie 🙂 Na szlak skręcało się jakieś 2 km wcześniej. Sytuację udało się uratować bocznymi uliczkami i małym spacerkiem po pieszej ścieżce. Od razu włączyłem wtedy Mapa.cz z wgranym trackiem i od czasu do czasu zerkałem na niego potwierdzając poprawną jazdę.

Woliński Park Narodowy

Początkowe kilometry prowadziły przyjemnym leśnym szlakiem (Woliński Park Narodowy). Na tym odcinku jedzie się w sporym oddaleniu od morza mijając za to piękne leśne tereny i znajdujące się w parku jeziora. Ogólnie na całej trasie pedałuje 🙂 się bardzo często wokół jezior tak, że śmialiśmy się z Żoną, że to może trasa nie nadmorska a pojezierzami 🙂
Do morza zbliżyliśmy się w okolicy Międzywodzia (~30 km). Tutaj drogi przeszły w dobre asfaltowe ścieżki rowerowe, prowadzące ku znanej nam części wybrzeża (Dziwnów – Dziwnówek – Łukęcin – Pobierowo – Pustkowo – Trzęsacz – Rewal – Niechorze – Pogorzelica.

Ruiny kościoła w Trzęsaczu.
Latarnia morska w Niechorzu.
Połączenie morza i kolei w okolicach Pogorzelicy.

W dobrych humorach dojechaliśmy do Mrzeżyna, gdzie zaplanowany mieliśmy drugi nocleg.
81.92 km zrobione. Spokojna jazda z krótkimi postojami na zdjęcia, odpoczynek zajęła nam około 6:31 (czystej jazdy bez liczenia przerwy). Podobnie trwało to i w inne dni – od 7 do 9 godzin jazdy.
W ramach oddechu od siodełka wieczorem kolejny spacerek po miejscowości. To będzie taki nasz rytuał w wyprawie. Oprócz jazdy trochę chodzenia.

Port w Mrzeżynie.

DZIEŃ 3 (Mrzeżyno – Łazy)
Ten kolejny, pełny dzień jazdy to w mojej ocenie jeden z najprzyjemniejszych fragmentów wyprawy. Szlak rowerowy w dalszym ciągu dobrej jakości (w większości asfalt, kostki czy dobrze ubite szutry) prowadzi przez Dźwirzyno – Grzybowo aż do Kołobrzegu.
Ranny chłodek i spore wiatry szczęśliwie ustępują i od razu robi się wakacyjniej 🙂
Kołobrzeg, wiadomo większy to i więcej do zobaczenia. Tutaj zrobiliśmy dłuższą przerwę oglądając port i muzeum marynarki. Obowiązkowo oczywiście rundka po nabrzeżu i molo.

Pomnik rybaka w Kołobrzegu.
Kosze nad morzem. Oj, dawno ich nie widziałem 🙂
Plaże, okolice Ustronia Morskiego.

W Kołobrzegu trasa zbliżyła się aż do samego morza. O to nam chodziło! Piękne widoki urozmaicały kolejne kilometry aż do Mielna. Samo Mielno mija się bokiem, wokół jeziora Jamno. Ten fragment drogi jest zdecydowanie gorszy. Sporo piasku, krzywo.
Okazuje się finalnie, że to nasz najkrótszy fragment jazdy – 69.47 km.
Cóż, nie ma co narzekać. Mamy czas na obejrzenie meczu (nasi grali) + rundkę po Łazach. Sorry, rozczarowują – słabo trafiliśmy z noclegiem, kiepska obsługa w restauracji.

DZIEŃ 4 (Łazy – Ustka)
Droga z Łazów chwilowo oddala się od morza. Jedziemy dobrym szlakiem wzdłuż dróg samochodowych by po dłuższym pedałowaniu dotrzeć do Darłowa gdzie warto skręcić w stronę rynku i zamku książęcego.

Iwięcino
Darłowo. Uliczki przy Rynku.

Stąd zaś blisko do Darłówka gdzie znajduje się ładny port i unikatowy rozsuwany most.

Port w Darłówku.
Rozsuwany most.
Jedziemy…

EuroVelo znów prowadzi wzdłuż morza. Co trochę stajemy by zrobić zdjęcia wybrzeża, plaż. Niby to samo ale wszędzie inne 🙂 Tu wysoki brzeg, tu więcej kamieni niż piasku. Jest co oglądać i jedzie się przyjemnie.

Na całej trasie można spotkać dzikie róże. Pięknie pachną i urozmaicają krajobraz.
Jarosławiec. Latarnia.

Za Jarosławcem chwilowo odskakujemy do morza by wrócić do niego w kolejnym, większym mieście – Ustce.
80.65 km za nami. Pora na spacerowanie i rejs statkiem pirackim 😉

Ahoj, marynarze 🙂 Przed rejsem w Ustce.

DZIEŃ 5 (Ustka – Sasino)
Do tego odcinka trasy podchodziliśmy z obawami. Wszelkie opisy zwracają uwagę na ciężką trasę z piaskiem, bagnami. No niestety, mają rację.
Droga za Ustką (znów dalej od Bałtyku!) prowadzi między polami. Wytowno-Rowy. Faktycznie sporo piachu, zaczyna nosić rowerem i trzeba uważać.

Stacyjka rowerowa w Wytownie.

Jak nie piach zaś to krzywe betonowe płyty, po których wcale nie jedzie się lepiej.
Ciężej pracując nogami dojeżdżamy do Kluków, gdzie warto zerknąć na skansen ludowych domków. Za Klukami zaś kultowy 1.5 km odcinek przez bagna. Faktycznie cięzki odcinek. Duża trawa, grząsko więc lepiej wybierać drewniane pomosty. Niestety wiele z nich kończy się sporo nad ziemią. Przeszkoda nie na obciążony, trekkingowy rower. Co trochę trzeba stawać, schodzić i przepychać rower. Nie pomaga też chmara much i komarów. Trzeba jechać, nie ma stawania.

Kluki. Skansen.
Albo pomostem albo bagnem…

Ledwie udaje się pokonac ów fragment to za chwilę kolejne utrudnienia. W okolicy Bagien Izbickich zaczyna się opisywany wszędzie (około 7 km) piaszczysty fragment trasy. Oj, dał mi on w kość. Nie da rady ujechać, zaczyna się częste podchodzenie.

Izbickie Bagna.
Yyyy… nic tu nie wolno 🙂

Droga poprawia się troszkę dopiero przed Łebą. Piasku jest mniej ale i tak trzeba uważać (przy Łebie sporo wydm to jak może piasku nie być :)).
Po Łebie zaś około 10 km trasy, który uważam za nieporozumienie. Wąska, leśna ścieżka na której przeszkadza piach ale i (bardziej!) wystające korzenie. Tłucze rowerem, jedzie się tak wolno jak nigdy.
Oj daje to w kość. Po 91.38 km z ulga odbijamy do Sasina, gdzie mamy nocleg.

Wydma za Łebą.

W Sasinie czekała mnie nagroda 😉 W lokalnym sklepie mają lody Ekipy 🙂 🙂 więc czym prędzej postanawiam spróbować tego specjału.

DZIEŃ 6 (Sasino – Jastarnia)
Goście z sąsiednich pokojów hałasowali więc przymusowa pobudka nastąpiła godzinę wcześniej niż zwykle. Nie było sensu dosypiać, wstajemy i w drogę.
Na samym starcie zafundowaliśmy sobie ostre podejście pod latarnię morską Stilo.

Latarnia morska Stilo.

Rowerami jedzie się przyjemniej niż wczoraj. Leśna droga jest równiejsza, ubita.
Żona sygnalizuje mi jednak, że chyba coś mi szura w rowerze. Patrzę, myślę i widzę, że lata mi na boki tylne koło. Pękła szprycha. Szybka analiza co robić. Google podaje, że za 6 km w Lubiatowie jest serwis więc decyzja jedziemy. Fachowiec szybko uwinął się z moim problemem. Padły 2 szprychy, jak przypuszczam po tych nieszczęsnych korzeniach.
Zadowoleni ruszamy dalej. Za chwilę mniej ciekawy fragment – asfaltową drogą przez wsie – Karwieńskie Błota.
Jakoś po nich decydujemy się zrezygnować chwilowo ze EuroVelo, które z nieznanych przyczyn odbija w dół zamiast prowadzić przez Jastrzębią Górę. Nawigujemy ok ale widać, że drogi nie są tu świetne. To bardziej szlaki piesze – krzywo, piaskowo. Dobra, asfaltowa ścieżka zaczyna się bliżej Władysławowa. Port, Latarnia morska odhaczona i po chwili pędzimy EV10 ku Helowi 🙂

Najdalej wysunięty punkt w Polsce.
Rozewie.

Na półwyspie jedzie się w większości kostkowanym szlakiem. Może być, chociaż moje cieńsze koła trochę przeszkadzają. Bardziej jednak przeszkadza wiatr, który cała drogę wieje w twarz. Rany męka!
Chałupy, Kuźnica i finalnie Jastarnia. Ufff… dojechane.

Surferzy są wśród nas.

Oddech w pokoju, zdjęcie gratów no i postanawiamy dociągnąć na pusto do Helu.
Po 5 km następuje druga moja awaria! W tylnym kole robi się flak, wygląda jakby padła opona (rozdarcie, załamanie z boku) i uszczypało dętkę. Kurcze, duży problem… Części i narzędzia zostały bowiem w Jastarni.
Szczęśliwy traf to fakt, że na półwyspie rezyduje siostrzeniec mojej Żony + na wczasy przyjeżdża jej siostra 🙂 Piotrek kupuje mi nową oponę, od rodziny zaś pożyczam szykowną dameczkę i takim pojazdem pędzimy ku Helowi.
Wow, cóż to był za pęd. Ścieżka ma tu ciekawy układ – góra/dół więc stosunkowo łatwo osiągnąć niezłą prędkość. Zważywszy, że mieliśmy już w nogach 80.57 km to tempo na kolejnych 38.14 (w te i z powrotem) mamy więcej niż dobre.
Jest – koniec Polski zobaczony wracamy tym bardziej, że czeka mnie 5 km spacerku z uszkodzonym rowerem.

Latarnia w Helu.

DZIEŃ 7+8 (Pociągiem po wybrzeżu)
Tytułem kronikarskim podam, że do punkty startowego wracaliśmy pociągiem. Połączenie było dość dobre mimo dwóch przesiadek (Jastarnia – Gdynia / Gdynia – Szczecin / Szczecin – Międzyzdroje). Pomiędzy nimi było dobry odstęp czasowy. Nie było stresu, że ucieknie nam kolejny pociąg, ale też nie było to oczekiwanie godzinami. Jedzie się jednak długo od około 11:12 do 20:22.
Żeby zaś dzień nie był zmarnowany rowerowo – robimy około 2.5 km ze stacji do noclegu 🙂
Starczy 🙂 Rowery na parking, a my udajemy się na długie, wieczorne łażenie po Międzyzdrojach.
Dzień później pora już wracać do domu. Pakujemy sprzęt i ruszamy w drogę powrotną.

PODSUMOWANIE
Wyprawę uważam ze udaną ze wszech miar. Pogoda, forma dopisały. Nie mieliśmy żadnych kryzysów – no może poza bolącym (zwłaszcza mnie) tyłkiem 🙂 ale to chyba z powodu niewystarczających treningów. Słaba pogoda w tym roku, nie zachęcała do wcześniejszego nabijania kilometrów.
Urokliwe krajobrazy z nawiązką rekompensowały ciężkie fragmenty trasy.

Z takich szybkich przemyśleń jakie mi się nasuwają na koniec chciałbym zwrócić Wam uwagę na:
– rower jednak lepiej zabrać górski (szersze koła się przydadzą),
– szlak nie do końca prowadzi wzdłuż morza. Miejcie to na uwadze by się nie rozczarować,
– EuroVelo 10 omija w większości centra miejscowości. By zobaczyć to co w nich ciekawe, często trzeba z niego skręcać,
– sam szlak jest w miarę dobrze opisany, da się jechać nim po samych tabliczkach i mapie (no gorzej jest w drugiej połowie, w okolicach Łeby).
– przejazd wybrzeżem jest popularny, na trasie co rusz widzi się rowerzystów w obu kierunkach.

Polecam więc przejechać samemu 🙂


Poznajemy Dolny śląsk (od gór ku nizinom)

Biegowo niewiele się ostatnio dzieje, więc korzystając z chwili wolnego 🙂 chciałbym przedstawić (ciekawy moim zdaniem) pomysł na weekendową wycieczkę rowerową po Dolnym Śląsku (dla chętnych z wstawkami pieszymi :)).

W naszym wykonaniu (ja + żona) polegała ona na przejechaniu z Gór Sowich (start Ludwikowice Kłodzkie) aż do Oleśnicy. Pełny dystans to około 125 km i zrobiliśmy ją w jeden dzień.

Trasa jest łatwa i przyjemna (bo wiodąca w większości w dół i po płaskim), a przy tym bogata w ciekawe widoki.

Na całości jedzie się po asfalcie (w większości dobrym) więc spokojnie wystarczy rower trekkingowy. Pewnym minusem jest fakt, że nie ma na niej niestety ścieżek rowerowych, ale że przemieszczamy się bocznymi drogami to ruch samochodowy nie jest bardzo uciążliwy. No, może poza odcinkiem Strzelin-Oława.

Przedstawioną niżej wyprawę odbyliśmy z Żoną już dość dawno (bo w 2019r) ale na swojej aktualności nic nie straciła 🙂

Jednocześnie widzę w niej wiele możliwości uatrakcyjnienia jej o dodatkowe punkty np. wizyta w Henrykowie czy też zwiedzanie Wrocławia.
Spokojnie również można wycieczkę skrócić dojeżdżając tylko do Strzelina (co daje ~63 km). A odcinek Ludwikowice-Strzelin jest najładniejszy widokowo 🙂

Jak wspomniałem troszkę wyżej przejazd zajął nam 1 dzień. W przypadku „przyjezdnych” z dalszej części Polski na całość trzeba jednak zarezerwować więcej czasu. Logistyczną uciążliwością jest bowiem fakt, że trasa prowadzi „w linii” a nie jest pętlą. Niestety później jakoś na miejsce startu wrócić trzeba 🙂

Jeśli nie macie mobilnego supportu to do powrotu polecam pociąg. Załapując się na dobre połączenia wyprawa Oleśnica-Ludwikowice to jakieś 3 godziny (a z Wrocławia około 2).

Z tego powodu ramowy plan wyprawy widzę tak:
Dzień 1 –
dojazd do Ludwikowic i tu pierwszy nocleg, Jak przyjedziemy wcześnie warto jeszcze zwiedzić ciekawostki Ludwikowic i okolicy.
Dzień 2 –
przejazd rowerowy (drugi nocleg w Oleśnicy),
Dzień 3 –
powrót pociągiem do Wrocławia (można zrobić przerwę na zwiedzanie) i stamtąd do Ludwikowic. Z Ludwikowic wracamy już do swojego domu.

Mój opis pozwolę sobie poprowadzić więc według powyższego planu tak był jak najbardziej atrakcyjny dla turystów nie znających regionu 🙂

No to startujemy 🙂

Dzień 1
Po rozlokowaniu się na kwaterze, warto zapoznać się najbliższymi okolicami Ludwikowic. Jesteśmy przecież praktycznie, u podnóża Gór Sowich, które oprócz niewątpliwych walorów krajobrazowo-wizualnych kryją mnóstwo, niezbadanych tajemnic drugiej wojny światowej.
Jako niezbędne „must see” 🙂 proponowałbym wycieczkę na Wielką Sowę (wchodzimy najkrótszą trasą z Rzeczki – około 3 km, czyli 1 godzina w górę) a później zwiedzanie niedalekich Sztolni Walimskich – Kompleks Riese.
W obydwa miejsca oczywiście można podjechać rowerem ale przewrotnie zaproponowałbym jednak użyć auta 🙂 Rowery zostawmy sobie na kolejny dzień 🙂
A czemu tak? Bo trasa z Ludwikowic przez Sokolec i Rzeczkę prowadzi bowiem w większości pod górę. Mimo, że to tylko 10 km to zajmie Wam to przynajmniej godzinę. Na samą Wielką Sowę od tej strony też nie wjedziecie (da się od innej strony). Góry Sowie są zresztą mocno kamieniste, bez solidnego górala nie warto się w nie pchać.
Kontynuując zniechęcanie 🙂 Z Reczki do Walimia leci się wyśmienicie w dół, za to wizja powrotu pod tą górę zniechęci z pewnością wielu 🙂
Szkoda marnować siły, jeszcze się przydadzą.
Na koniec zwiedzania, nasyceni widokami możecie wyszukać w Sokolcu Oberżę PRL, w której napchacie się wyśmienitymi daniami nawiązującymi klimatem do minionych, komunistycznych lat.

Góry Sowie (i okolice) to w sumie wdzięczne miejsce na dłuższe zwiedzanie ale myślę, że te dwie wymienione miejsca dadzą Wam solidny przedsmak, tutejszych atrakcji i zachęcą do kolejnej wyprawy.

Wracając zaś do rowerów 🙂

Dzień2
Pobudkę warto zrobić jak najwcześniej, tak by mieć cały dzień na jazdę i przystanki w co ciekawszych miejscach.
W Ludwikowicach bierzemy kierunek na ul. Fabryczną (na jej początku jest Centrum Kultury i to liczę jako start) i powoli zaczynamy wspinać się pod górę.
Pierwsze na co warto zerknąć to most kolejowy. W okolicy jest ich więcej ale ten to jeden z ładniejszych.

Most kolejowy w Ludwikowicach Kł.

Już po około 1 km od startu mamy po lewej stronie pomnik, upamiętniający tragedię górniczą jaka nastąpiła tu w roku 1930.

Pomnik upamiętniający katastrofę górniczą.

Po około kolejnym kilometrze po prawej stronie drogi widać ruinę elektrowni, która zasilała tajne niemieckie projekty 🙂 Zostały po niej same mury więc nie ma po co stawać, ale jedziemy dalej kolejne 500 m by wypatrzyć skręt w prawo do Muzeum Molke.

Ruiny elektrowni w Ludwikowicach.

Samo muzeum położone 100 m od drogi, w mojej ocenie nie zachwyca, warto jednak popatrzyć chociaż na tzw. Muchołapkę, co do której nie do końca wiadomo do czego służyła. Niektórzy mówią, że miała coś wspólnego z pojazdami pionowego startu, które Niemcy opracowywali by wojnę wygrać.

Muchołapka

Popatrzone, wracamy na drogę. Z tego punktu czeka nas jeszcze ostatnie 500 m. ul. Fabrycznej i jesteśmy na szczycie. Zanim skręcimy w prawo, w ulicę Jabłońską warto popatrzyć na leżącą naprzeciwko Łysą Górę.
To kolejna ciekawostka, owiana legendami analizującymi co może się pod nią znajdować. Od czasów wojny, nie rosną na niej bowiem żadne drzewa.
Jak macie siłę i chęć na Łysą Górę można się wydrapać (ale objeżdżając ją w lewo). Widoki rekompensują ten trud.
Jak nie to lecimy dalej, mocnym zjazdem w stronę Jugowa.

Widok na Góry Sowie (z Łysej Góry)

Ten odcinek jest łatwy i przyjemny, cały czas w dół. Po około kolejnych 3 km trzeba wypatrywać skrętu w lewo [dystans =5,45km] (kierunek Przygórze-Wolibórz).
Tu zaczyna się średnio wymagający podjazd z momentami zjazdów i ładnymi widokami wokół.

Górskie widoki na trasie.

Na skrzyżowaniu, na końcu Woliborza wybieramy kierunek na wprost, na Srebrną Górę.

Pola, lasy…a w tle wioska Dzikowiec.
Podjazd przed Srebrną Górą.

By dostać się do Srebrnej Góry, trzeba niestety nogi trochę rozkręcić. Tutaj z pewnością zmęczycie się najbardziej, ale to w sumie ostatni solidny podjazd na naszej trasie. Późniejsze góreczki będą małe i droga będzie prowadzić praktycznie w dół, czy po prostej.
[19 km] to Twierdza Srebrna Góra. Podchodzimy (podjeżdżamy) do niej te kilkadziesiąt metrów i warto zwiedzić, a przynajmniej przyjrzeć się jej z bliska. Budowla bowiem monumentalna i ciekawa.

Twierdza Srebrna Góra

Kolejny, pobliski przystanek to właściwa miejscowość – Srebrna Góra. Miasteczko małe ale urokliwe. Z tarasu na końcu rozpościera się piękna panorama na okoliczne miejscowości.

Srebrna Góra

Ze Srebrnej Góry ruszamy dalej. Łączące się miejscowości Budzów-Stoszowice prowadzą nas w stronę Ząbkowic. Na końcu Stoszowic można wypatrzyć Zamek Petervitz (prywatny, niestety nie da się zwiedzić z tego co wiem).

Po około [33 km] dojeżdżamy do Ząbkowic Śląskich, które powinny zatrzymać nas na chwilkę. Miasto Frankensteina kryje bowiem sporo historii. Piękny rynek, Krzywa Wieża, Ruiny gotyckiego zamku to niezbędne punkty zwiedzania.

Krzywa wieża w Ząbkowicach.

Dokładne zwiedzanie zajęło by sporo czasu. Czas jednak nagli, należy jechać dalej. Ulicami 1 Maja, Wrocławską, Strzelińską kierujemy się ku kolejnej ciekawej miejscowości – Bobolice.

Pałac w Bobolicach.

Tutaj warto zerknąć na Zespół Pałacowo Parkowy a za chwilę dostrzeżemy majestatyczne Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej.

Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej w Bobolicach.

Nasza droga prowadzi dalej ku Strzelinowi. Warto rozglądać się na lewo i prawo bo urokliwe pola, lasy zachęcają by stawać i robić zdjęcia. Również małe wioski mijane na trasie kryją sporo zabytków, kościołów, kapliczek. Co baczniejsi obserwatorzy powinni również wypatrzyć kolejny na trasie krzyż pokutny, których na Dolnym Śląsku sporo.

Widoki na trasie.
Jeden, z kilku na trasie krzyży pokutnych.

Około [45.7 km] to okolice miejscowości Ciepłowody (leżące po lewej stronie trasy). W niej znajdują się ruiny Zamku Rycerskiego. Ciekawsze jednak może być odbicie w prawo (są drogowskazy) na Henryków. Tutaj wiadomo, sporo atrakcji na czele z księgą zawierająca pierwsze zdanie zapisane w języku polskim.

Jeśli uznamy, że ogarniemy to czasowo warto oczywiście skręcić, jeśli nie to odpuszczamy i przemieszczamy się dalej w kierunku Strzelina.
Targowica > Skoroszowice >Nieszkowice > Dankowice > Wąwolnica.

W Wąwolnicy, przy drodze widać ruinę Pałacu, a po minięciu go skręcamy w lewo, na drogę 395 (kierunek Strzelin).

Jeśli ktoś uzna, że warto odpocząć przed wizytowaniem miasta, można odbić 1 km w stronę Białego Kościoła, w którym są spore tereny rekreacyjne nad stawami.

My jednak nie skręcaliśmy i za chwilę mamy [63 km] – Strzelin.

Rynek w Strzelinie.

Jest to około połowa naszej trasy, warto więc w okolicy Rynku wyszukać jakąś restaurację i zjeść obiad.
Strzelin ma oczywiście sporo godnych uwagi zabytków (głownie budynków) do zobaczenia ale, że czas zaczyna gonić ruszamy dalej.

Drogą krajową 396 kierujemy się ku Oławie. Niestety ten etap trasy prowadzi już bardziej ruchliwą drogą i trzeba uważać na samochody.

Kolejny krzyż.
Kościół w Brzezimierzu.

Oława [90,5 km]. Tutaj, nie zbaczając prawie nic z naszej trasy warto przyjrzeć się Zamkowi Piastowskiemu i odbić w prawo na malowniczy Rynek.

Oławski rynek.

Z Oławy, ruszamy (przez most na Odrze) do Jelcza Laskowic [101 km]. Przed samą miejscowością rosną monumentalne dęby będące pomnikami przyrody.
W Jelczu, przez chwilę mamy ścieżkę rowerową. Pędzimy nią prosto, mijamy rondo i na końcu drogi, zanim skręcimy w lewo przystajemy na chwilę by podziwiać Pałac wraz z parkiem. Obecnie mieści się tu urząd miejski.

Jeden z monumentalnych dębów przed Jelczem.
Pałac w Jelczu.

Za około 500 m od urzędu, skręcamy w prawo (kierunek Oleśnica). Czeka nas ostatnie 25 km trasy zanim osiągniemy kres naszej podróży.
Mościsko > Brzezinki > Ligota Mała > Ligota Wielka > Oleśnica.

Finalnie jest! Oleśnica.

Zamek w Oleśnicy.

Pokonaliśmy solidny dystans [125 km]. Warto skorzystać z noclegu, odpocząć chwilę po trudach rowerowych i jeśli czas pozwala spacerkiem udać się na zwiedzanie centrum miasta. Rynek z Ratuszem, Brama Wrocławska i mury obronne, Zamek Książąt Oleśnickich, Bazylika to niezbędne minimum do zerknięcia.

Zamek Książąt Oleśnickich.

Dzień 3

Jeżeli nie udało nam się wczoraj pozwiedzać Oleśnicy to właściwy moment by to zrobić. Po zaliczeniu obowiązkowych punktów programu 🙂 udajemy się na Dworzec kolejowy skąd praktycznie co godzinę odjeżdżają pociągi do Wrocławia.
Stolica Dolnego Śląska to wiadomo, osobny rozdział (na długie zwiedzanie) ale i na mały wypad (w przerwie jazd pociągami) można sobie pozwolić 🙂

Z Wrocławia czeka nas podróż pociągiem albo do Kłodzka albo do Wałbrzycha. Do wyboru – czas i droga jest praktycznie ta sama.

Pomiędzy Kłodzkiem a Wałbrzychem, wahadłowo kursuje szynobus kolei Dolnośląskich więc tak czy tak do Ludwikowic trafimy (uwaga, ostatnie szynobusy jadą około 20-21:00 warto mieć to na uwadze :)).
Zwrócę finalnie waszą uwagę właśnie na linię kolejową Wałbrzych-Kłodzko (linia numer 286), bo jest to jeden z piękniejszych szlaków kolejowych. Znajdziecie na nim albo monumentalne zawieszone nad dolinami mosty jak i najdłuższy w Polsce tunel kolejowe w miejscowości Świerki.

Ze stacji w Ludwikowicach pozostaje nam już tylko udać się do naszego pojazdu i wycieczkę można uznać za zakończoną.