Czyli trochę o tym jak wyobrażenia potrafią rozminąć się z prawdą 🙂
Sporo jeździmy z moją Żoną rowerami ostatnimi laty. Do tej pory jednak trasy albo wymyślaliśmy sobie sami albo korzystaliśmy ze sprawdzonych „klasyków” jak Szlak Orlich Gniazd czy Dookoła Tatr.
Wszystko to jednak realizowane było przez nas w luźnej formie turystycznej. Wymyśliliśmy datę, etapy no i sobie jechaliśmy.
Tym razem miało być trochę inaczej. Na FB pojawiły nam się reklamy imprezy z naszej okolicy. Nie wyścig wprawdzie jeszcze 🙂 ale rajd turystyczny. Zorganizowany – bo i start określony, limit czasu jak i punkty kontrolne.
Ciekawie to wyglądało. Trasa wydawała nam się miejscami znajoma, miejscami nie no ale u nas, na Dolnym Śląsku co zachęcało. 120 km po górach też radowało rowerowe serca 🙂
Impreza ta nazywa się Rowerowe Sowie czyli Góry Sowie na raz! 🙂
Trochę pomarudziliśmy na koszt wpisowego (co dzisiaj jest tanie jednak) ale, że skusiło nas to opłaciliśmy i jak to w przypadku różnego rodzaju zawodów można było zacząć szykować sprzęt, planować strategię i szlifować formę.
Start zawodów odbywał się o godz. 06:00 w Walimiu. Podźwignęliśmy się około 04:00 (nieludzka pora), załadowaliśmy rowery i wyposażenie do auta i pojechaliśmy.
Na miejscu było już sporo podobnych wariatów 🙂 więc szybciutkie przygotowanie, odebranie pakietu i już czekamy na start.
Ponieważ na imprezie było 5 punktów żywieniowo-kontrolnych nie zabieraliśmy zbyt dużo prowiantu. Ot bidony z wodą, jakieś batony energetyczne i zestaw cukierków, które zawsze dobrze nam wchodzą 🙂
By jazda była w miarę bezpieczna zaś podstawowe narzędzia, gumki do hamulców, łatki do dętek i pompkę.
Do nawigacji zaplanowałem zakupionego ostatnio Garmina Edge 530 a rezerwowo komórkę z Mapa.cz (z wgranymi oczywiście trackami gpx).
Spory problem za to mieliśmy w co się ubrać. Żonka moja jako etatowy zmarzluch zabrała zestaw kurteczek, koszulek i różnych ocieplaczy. Ja odważnie zdecydowałem, iż pojadę w długiej koszulce technicznej (rowerowej) i na to wiatrówce.
Niby maj a zimno było rano i wieczorem w pip 🙂
Organizatorzy udzielili nam wstępnych wskazówek co i jak, wprowadzili do granic miejscowości no i jedziemy 🙂
Już na wstępie zaczęło się pod górę a asfalt szybko przerodził się malownicze łąki.
Tu jechało się jeszcze dobrze ale zauważyłem z niepokojem, że Edge coś chyba działa źle albo ja nie potrafię z niego odczytywać. Drogi pokazywał ale nie potrafiłem określić co będzie dalej. Czy skręt, czy prosto. Ki diabeł??? Finalnie (po zawodach) okazało się, że coś sfiksowało i większość trasy objechaliśmy korzystając tylko z oznakowania organizatora.
To znaczy, że tabliczki kierunkowe były bardzo dobrze przygotowane. Problemy mieliśmy w sumie raz, gdy tabliczka była postawiona w wysokiej trawie i łatwo było ją przeoczyć. Jak na złość w tym miejscu coś świrował gps i pojechaliśmy źle 🙂 No ale, nie wyprzedzajmy faktów.
Co dobre długo nie trwa, skręciliśmy w las, na szlaki turystyczno-rowerowe i nimi jechało się praktycznie cały czas. Asfaltowe łączniki było może z parę razy a i tak nie dawały wytchnienia.
Cała trasa to jedno wielkie góra-dół 🙂 Jak pod górę to fest. Jak z górki to jeszcze stromiej. W życiu tak mocno nie ściskałem klamek hamulców.
W Górach Sowich jest dużo błota, kamieni więc trasa była mega techniczna. Niestety dla nas (długodystansowców ale bardziej asfaltowych) mocno męcząca.
By przedstawić Wam skalę trudności powiem, że na całości mieliśmy średnią prędkość około 7-8 km/godz.!
Poddawanie się nie leży w naszej naturze. Mozolnie, trochę podchodząc, trochę jadąc przesuwaliśmy się do przodu, ku bardziej znanym nam obszarom – Wielkiej Sowy i Przełęczy Walimskiej / Jugowskiej.
Dłuuugo to trwało ale jest – pierwszy punkt. Osiągnęliśmy go (jak i wszystkie późniejsze) praktycznie w limicie. Pieczątka podbita jedziemy dalej.
Troszkę wytchnienia na szerszym szutrowym szlaku i zaczęliśmy kierować się ku Bielawie.
Dużo dróg zniszczonych jest przez ścinki drzew więc jak pisałem wcześniej w sumie ani kawałka spokoju. Dopiero w Bielawie można było się chwilkę rozkręcić bo jechało się asfaltami wokół Jeziora Bielawskiego.
Tak nam się to spodobało, że prawie minęliśmy punkt kontrolny. Dobrze, że za nami wołali 🙂
Druga pieczęć wbita. Kawka i świetna bułka weszły no to trzeba jechać.
Znów zaczęło się wspinanie w Góry. Droga węższa, kamienista. Ciekawi byliśmy jaki jest myk, że tak blisko do kolejnego punktu kontrolnego. Czemu? Bo fest pod górę 🙁 Ale się tu napchaliśmy rowerów, masakra 🙁 Na osłodę męki panowie z ekipy Pieszyckiej pyknęli nam ładną fotę i znów można było spacerkiem udać się w górę.
Sporo było tego łażenia. Wściekaliśmy się, że jakby chciał chodzić to by roweru nie brał .
Było w górę, musi być w dół ku Schronisku Zygmuntówka. Ale mnie ręce bolały od hamowania. Masakra. Zacząłem też mieć stracha, że w tym tempie znów skończą mi się hamulce i trzeba będzie je na trasie wymieniać,
Kolejny kawałek był dla nas mniej ciekawy bo to w sumie rodzinny rejon mojej małżonki (Ludwikowice, Sokolec). Tutaj zanotuję z kronikarskiego obowiązku, iż trochę mniej było tabliczek kierunkowych. I jedną na trasie ktoś zerwał. Nam to może nie przeszkadzało, no ale nie wszyscy mogą wiedzieć co i jak.
Srogo już zmęczeni jechaliśmy w stronę kompleksu Riese.
Na punkt w Riese wpadliśmy 1 min przed jego zwinięciem. Wciągnąłem chlebek ze smalcem, wydoiłem bezalkoholowe piwo i ruszyliśmy ku Jezioru Bystrzyckiemu.
W tym właśnie miejscu nastąpiła nasza pierwsza i jedyna pomyłka nawigacyjna. Mapa. cz pokazała w sumie niejasny kierunek jazdy, strzałki nie dostrzegliśmy i ruszyliśmy z powrotem ku Riese. Szczęście, że zrobiliśmy może z 700 m i napotkaliśmy ekipę, która jechała dobrze ale też niezbyt wiedziała gdzie kierować się dalej.
Chwila debaty, udało mi się dojrzeć strzałkę i już we właściwym kierunku ruszyło się do jeziora.
Od tego momentu (trochę przed, trochę po) było parę asfaltowych dojazdów co sporo już pomagało. Jechało się lżej i szybciej. Samo okrążenie jeziora jednak to trochę nieporozumienie. Wąsko, nad wodą, kamienie na szlaku i dużo spacerowiczów. Trzeba uwazać.
Do mety jakieś 6-7 km i moja żonka mówi, że chyba starła hamulec bo jej coś trze. Jak to możliwe myślę?! Patrzę i już wiem co. Przebiła przednie koło 🙁 Ściemnia się, do mety ni to blisko, ni daleko co tu robić. Naprawiać, pchać? Uznaliśmy, że spróbujemy podpompować i się zobaczy. Uff.. dziura nieduża i z dwoma kolejnymi pompowaniami doturlała się.
Przy tej okazji muszę ją pochwalić za hart ducha i siłę. Ona niestety ma rower bez amortyzatorów! To nie była maszyna na takie warunki i pewnie fest ją wytrząsło.
Finalny odcinek trasy zrobiliśmy już po ciemku. Dobrze, że mamy lampki w rowerach bo po kamulcach by szału nie było.
Jest! META. Organizatorzy czekali. Były gratulacje, chwila dyskusji o naszych uwagach i spostrzeżeniach co do trasy.
Co ciekawe nie przyjechaliśmy ostatni. Za nami doturlało się 3 chłopaków, których widzieliśmy w Bielawie.
Zimno było w opór, aż mi ręce grabiały jak ładowałem rowery na bagażnik wiec szybciutko już do domu i odpoczywać 🙂
Podsumowując. Impreza zorganizowana bardzo dobrze. Były czytelne oznaczenia, dobrze wyposażone punkty odżywcze. Trasa jednak, w mojej ocenie, dla wyrobionych, górskich rowerzystów. Z tego co kojarzę – na około 80 osób około 10 zrezygnowało.
Dla nas było zbyt technicznie, stromo. Za rok prawdopodobnie będzie krótszy dystans. To może mieć sens 🙂 Da się zakosztować hardcoru ale w lepiej dawkowanej ilości.
My jesteśmy zadowoleni, że byliśmy, zaliczyliśmy. Teraz jednak wracamy do naszych bardziej płaskich wycieczek 🙂