Archiwa tagu: wycieczka

Rowerem po wybrzeżu Bałtyku – EuroVelo10

Problemy z bieganiem nie spowodowały oczywiście, że aktywność fizyczna u mnie umarła. Jechać na rowerze jeszcze mogę więc przyszedł czas na zaległą (z powodu covida nie udało się w 2020) wyprawę wybrzeżem Bałtyku.
Wraz z moją małżonką postanowiliśmy przejechać trasę od Świnoujścia aż do Helu korzystając z trasy rowerowej EuroVelo 10.
Ten bardzo popularny szlak przyciąga mnóstwo rowerzystów. W sieci też znajdziecie szereg opisów jego pokonania więc temat nie jest bardzo dziki. Można się do niego dobrze przygotować mentalnie jak i sprzętowo. Polecam m.in stronę:

Rowerem po Śląsku

Ja inspirowałem się właśnie nią, dzięki uprzejmości autora mogłem też pobrać plik GPX z trasą. Tu mała uwaga – przeczytajcie jego opis, bo są tam małe zmiany względem dokładnego przebiegu. Żeby nie było później zdziwienia na trasie 🙂

Opis wyprawy będzie dość skrótowy. Wybaczcie, ale ogrom wrażeń, widoków powoduje, iż chcąc być dokładnym trzeba by z tego zrobić solidną powieść 🙂
W sieci jak wspominałem jest sporo opisów gdzie autorzy dokładniej zwracają uwagę co widać, co warto zobaczyć i jak się jechało.
Ja postaram się ogólnie opisać wrażenia z jazdy, trudności, atrakcje. Będą oczywiście zdjęcia, więc myślę, że uda się zobaczyć co ciekawe a nie tylko czytać.

PRZYGOTOWANIE / LOGISTYKA
DZIEŃ 1 (Świnoujście – Międzyzdroje)
DZIEŃ 2 (Międzyzdroje – Mrzeżyno)
DZIEŃ 3 (Mrzeżyno – Łazy)
DZIEŃ 4 (Łazy – Ustka)
DZIEŃ 5 (Ustka – Sasino)
DZIEŃ 6 (Sasino – Jastarnia)
DZIEŃ 7+8 (Pociągiem po wybrzeżu)
PODSUMOWANIE

PRZYGOTOWANIE / LOGISTYKA
Naszą wyprawę postanowiliśmy odbyć w czerwcu, w roku szkolnym i w okresie poza tzw. „długimi weekendami”. Miało to spowodować mniejsze problemy z zamawianiem noclegów + niższe ceny niż w sezonie.
Noclegi zamówiłem przez Booking.com, celując w kwatery tanie (tak po około 100 zł za 2 osoby).
Trasę podzieliliśmy na 5 pełnych dni jazdy rowerem (w miarę równe odcinki po około 80 km). Reszta to dni dojazdu nad morze jak i powrót pociągiem z Mety na Start 🙂
Jeżeli chodzi o rower to zdecydowałem się na maszynę trekkingową – Merida White Sox 28″. Moja żona pojechała zaś na swoich górskim Giancie. Myślałem w sumie bym i ja jechał na „góralu”, ale że do mojego utrudniony jest montaż bagażnika/sakw więc padło na Meridę 🙂
Z perspektywy nawierzchni jechało się w miarę ok, jednak górala uważam za lepszą opcję. Szersze opony lepiej sprawdziłyby się na występujących na trasie piaskach, betonowych płytach czy leśnych korzeniach.
Dobytek na czas podróży udało nam się upchnąć w 2 sakwy montowane do bagażnika (każde z nas oczywiście wzięło po dwie). Był to dla mnie pierwszy, takie większy, wyjazd z obciążeniem. Do tej pory tylko raz jechałem z pojedyńczą sakwą bikepackingową. Rower waży z obciążaniem sporo więcej, trzeba się napracować by jechać – warto mieć i to na uwadze.

DZIEŃ 1 (Świnoujście – Międzyzdroje)
Trasa nad morze robi się coraz lepsza. Dojechaliśmy dość szybko, były tylko 2 „zwyczajowe” korki koło Polkowic i Szczecina. Po drodze mocno lało ale dobrze, że przestało już na miejscu (zgodnie z prognozami).
Punktem startowym naszej wyprawy zrobiliśmy Międzyzdroje. Po rozlokowaniu się w pokoju, zakupach na kolację i kolejny dzień, w ramach rozruchu i zaczęcia jazdy od granicy pojechaliśmy rowerami do Świnoujścia.

Zaczynamy przygodę 🙂

Szlak rowerowy prowadził leśną drogą. W sumie dobrą poza momentami kiedy ktoś zmyślny inaczej wysypał ją dużymi, luźnymi kamieniami. Słabe to było, należało uważać.
Jako, że pora była już późna a my zmęczeni po podróży, samego Świnoujścia nie oglądaliśmy. Zadowoliliśmy się latarnią morską i leżącymi w jej pobliżu obiektami militarnymi: Fortem Gerharda + bateriami brzegowymi.

Pierwsza latarnia na trasie (Świdnoujście)
Fort Gerharda

Ta wycieczka dała nam pierwsze 27,18 km
Sam wieczór to spacerek po Międzyzdrojach i już pora spać.

Zachód słońca w Międzyzdrojach.

DZIEŃ 2 (Międzyzdroje – Mrzeżyno)
Nie ma spania, trzeba jechać. Pobudka (jak i w każdy kolejny dzień) o 07:00, szybkie śniadanie, pakowanie no i można już ruszać.
Martwiła nas trochę pogoda bo było wietrznie i chłodnie ale na szczęście deszczów nie było przez cały dzień.
Już na samym początku naszej jazdy zgubiła nas pewność siebie 🙂 Ułożyło nam się w głowie, że trzeba dojechać deptakiem aż do końca Międzyzdrojów a później będzie szlak. No nie 🙂 Na szlak skręcało się jakieś 2 km wcześniej. Sytuację udało się uratować bocznymi uliczkami i małym spacerkiem po pieszej ścieżce. Od razu włączyłem wtedy Mapa.cz z wgranym trackiem i od czasu do czasu zerkałem na niego potwierdzając poprawną jazdę.

Woliński Park Narodowy

Początkowe kilometry prowadziły przyjemnym leśnym szlakiem (Woliński Park Narodowy). Na tym odcinku jedzie się w sporym oddaleniu od morza mijając za to piękne leśne tereny i znajdujące się w parku jeziora. Ogólnie na całej trasie pedałuje 🙂 się bardzo często wokół jezior tak, że śmialiśmy się z Żoną, że to może trasa nie nadmorska a pojezierzami 🙂
Do morza zbliżyliśmy się w okolicy Międzywodzia (~30 km). Tutaj drogi przeszły w dobre asfaltowe ścieżki rowerowe, prowadzące ku znanej nam części wybrzeża (Dziwnów – Dziwnówek – Łukęcin – Pobierowo – Pustkowo – Trzęsacz – Rewal – Niechorze – Pogorzelica.

Ruiny kościoła w Trzęsaczu.
Latarnia morska w Niechorzu.
Połączenie morza i kolei w okolicach Pogorzelicy.

W dobrych humorach dojechaliśmy do Mrzeżyna, gdzie zaplanowany mieliśmy drugi nocleg.
81.92 km zrobione. Spokojna jazda z krótkimi postojami na zdjęcia, odpoczynek zajęła nam około 6:31 (czystej jazdy bez liczenia przerwy). Podobnie trwało to i w inne dni – od 7 do 9 godzin jazdy.
W ramach oddechu od siodełka wieczorem kolejny spacerek po miejscowości. To będzie taki nasz rytuał w wyprawie. Oprócz jazdy trochę chodzenia.

Port w Mrzeżynie.

DZIEŃ 3 (Mrzeżyno – Łazy)
Ten kolejny, pełny dzień jazdy to w mojej ocenie jeden z najprzyjemniejszych fragmentów wyprawy. Szlak rowerowy w dalszym ciągu dobrej jakości (w większości asfalt, kostki czy dobrze ubite szutry) prowadzi przez Dźwirzyno – Grzybowo aż do Kołobrzegu.
Ranny chłodek i spore wiatry szczęśliwie ustępują i od razu robi się wakacyjniej 🙂
Kołobrzeg, wiadomo większy to i więcej do zobaczenia. Tutaj zrobiliśmy dłuższą przerwę oglądając port i muzeum marynarki. Obowiązkowo oczywiście rundka po nabrzeżu i molo.

Pomnik rybaka w Kołobrzegu.
Kosze nad morzem. Oj, dawno ich nie widziałem 🙂
Plaże, okolice Ustronia Morskiego.

W Kołobrzegu trasa zbliżyła się aż do samego morza. O to nam chodziło! Piękne widoki urozmaicały kolejne kilometry aż do Mielna. Samo Mielno mija się bokiem, wokół jeziora Jamno. Ten fragment drogi jest zdecydowanie gorszy. Sporo piasku, krzywo.
Okazuje się finalnie, że to nasz najkrótszy fragment jazdy – 69.47 km.
Cóż, nie ma co narzekać. Mamy czas na obejrzenie meczu (nasi grali) + rundkę po Łazach. Sorry, rozczarowują – słabo trafiliśmy z noclegiem, kiepska obsługa w restauracji.

DZIEŃ 4 (Łazy – Ustka)
Droga z Łazów chwilowo oddala się od morza. Jedziemy dobrym szlakiem wzdłuż dróg samochodowych by po dłuższym pedałowaniu dotrzeć do Darłowa gdzie warto skręcić w stronę rynku i zamku książęcego.

Iwięcino
Darłowo. Uliczki przy Rynku.

Stąd zaś blisko do Darłówka gdzie znajduje się ładny port i unikatowy rozsuwany most.

Port w Darłówku.
Rozsuwany most.
Jedziemy…

EuroVelo znów prowadzi wzdłuż morza. Co trochę stajemy by zrobić zdjęcia wybrzeża, plaż. Niby to samo ale wszędzie inne 🙂 Tu wysoki brzeg, tu więcej kamieni niż piasku. Jest co oglądać i jedzie się przyjemnie.

Na całej trasie można spotkać dzikie róże. Pięknie pachną i urozmaicają krajobraz.
Jarosławiec. Latarnia.

Za Jarosławcem chwilowo odskakujemy do morza by wrócić do niego w kolejnym, większym mieście – Ustce.
80.65 km za nami. Pora na spacerowanie i rejs statkiem pirackim 😉

Ahoj, marynarze 🙂 Przed rejsem w Ustce.

DZIEŃ 5 (Ustka – Sasino)
Do tego odcinka trasy podchodziliśmy z obawami. Wszelkie opisy zwracają uwagę na ciężką trasę z piaskiem, bagnami. No niestety, mają rację.
Droga za Ustką (znów dalej od Bałtyku!) prowadzi między polami. Wytowno-Rowy. Faktycznie sporo piachu, zaczyna nosić rowerem i trzeba uważać.

Stacyjka rowerowa w Wytownie.

Jak nie piach zaś to krzywe betonowe płyty, po których wcale nie jedzie się lepiej.
Ciężej pracując nogami dojeżdżamy do Kluków, gdzie warto zerknąć na skansen ludowych domków. Za Klukami zaś kultowy 1.5 km odcinek przez bagna. Faktycznie cięzki odcinek. Duża trawa, grząsko więc lepiej wybierać drewniane pomosty. Niestety wiele z nich kończy się sporo nad ziemią. Przeszkoda nie na obciążony, trekkingowy rower. Co trochę trzeba stawać, schodzić i przepychać rower. Nie pomaga też chmara much i komarów. Trzeba jechać, nie ma stawania.

Kluki. Skansen.
Albo pomostem albo bagnem…

Ledwie udaje się pokonac ów fragment to za chwilę kolejne utrudnienia. W okolicy Bagien Izbickich zaczyna się opisywany wszędzie (około 7 km) piaszczysty fragment trasy. Oj, dał mi on w kość. Nie da rady ujechać, zaczyna się częste podchodzenie.

Izbickie Bagna.
Yyyy… nic tu nie wolno 🙂

Droga poprawia się troszkę dopiero przed Łebą. Piasku jest mniej ale i tak trzeba uważać (przy Łebie sporo wydm to jak może piasku nie być :)).
Po Łebie zaś około 10 km trasy, który uważam za nieporozumienie. Wąska, leśna ścieżka na której przeszkadza piach ale i (bardziej!) wystające korzenie. Tłucze rowerem, jedzie się tak wolno jak nigdy.
Oj daje to w kość. Po 91.38 km z ulga odbijamy do Sasina, gdzie mamy nocleg.

Wydma za Łebą.

W Sasinie czekała mnie nagroda 😉 W lokalnym sklepie mają lody Ekipy 🙂 🙂 więc czym prędzej postanawiam spróbować tego specjału.

DZIEŃ 6 (Sasino – Jastarnia)
Goście z sąsiednich pokojów hałasowali więc przymusowa pobudka nastąpiła godzinę wcześniej niż zwykle. Nie było sensu dosypiać, wstajemy i w drogę.
Na samym starcie zafundowaliśmy sobie ostre podejście pod latarnię morską Stilo.

Latarnia morska Stilo.

Rowerami jedzie się przyjemniej niż wczoraj. Leśna droga jest równiejsza, ubita.
Żona sygnalizuje mi jednak, że chyba coś mi szura w rowerze. Patrzę, myślę i widzę, że lata mi na boki tylne koło. Pękła szprycha. Szybka analiza co robić. Google podaje, że za 6 km w Lubiatowie jest serwis więc decyzja jedziemy. Fachowiec szybko uwinął się z moim problemem. Padły 2 szprychy, jak przypuszczam po tych nieszczęsnych korzeniach.
Zadowoleni ruszamy dalej. Za chwilę mniej ciekawy fragment – asfaltową drogą przez wsie – Karwieńskie Błota.
Jakoś po nich decydujemy się zrezygnować chwilowo ze EuroVelo, które z nieznanych przyczyn odbija w dół zamiast prowadzić przez Jastrzębią Górę. Nawigujemy ok ale widać, że drogi nie są tu świetne. To bardziej szlaki piesze – krzywo, piaskowo. Dobra, asfaltowa ścieżka zaczyna się bliżej Władysławowa. Port, Latarnia morska odhaczona i po chwili pędzimy EV10 ku Helowi 🙂

Najdalej wysunięty punkt w Polsce.
Rozewie.

Na półwyspie jedzie się w większości kostkowanym szlakiem. Może być, chociaż moje cieńsze koła trochę przeszkadzają. Bardziej jednak przeszkadza wiatr, który cała drogę wieje w twarz. Rany męka!
Chałupy, Kuźnica i finalnie Jastarnia. Ufff… dojechane.

Surferzy są wśród nas.

Oddech w pokoju, zdjęcie gratów no i postanawiamy dociągnąć na pusto do Helu.
Po 5 km następuje druga moja awaria! W tylnym kole robi się flak, wygląda jakby padła opona (rozdarcie, załamanie z boku) i uszczypało dętkę. Kurcze, duży problem… Części i narzędzia zostały bowiem w Jastarni.
Szczęśliwy traf to fakt, że na półwyspie rezyduje siostrzeniec mojej Żony + na wczasy przyjeżdża jej siostra 🙂 Piotrek kupuje mi nową oponę, od rodziny zaś pożyczam szykowną dameczkę i takim pojazdem pędzimy ku Helowi.
Wow, cóż to był za pęd. Ścieżka ma tu ciekawy układ – góra/dół więc stosunkowo łatwo osiągnąć niezłą prędkość. Zważywszy, że mieliśmy już w nogach 80.57 km to tempo na kolejnych 38.14 (w te i z powrotem) mamy więcej niż dobre.
Jest – koniec Polski zobaczony wracamy tym bardziej, że czeka mnie 5 km spacerku z uszkodzonym rowerem.

Latarnia w Helu.

DZIEŃ 7+8 (Pociągiem po wybrzeżu)
Tytułem kronikarskim podam, że do punkty startowego wracaliśmy pociągiem. Połączenie było dość dobre mimo dwóch przesiadek (Jastarnia – Gdynia / Gdynia – Szczecin / Szczecin – Międzyzdroje). Pomiędzy nimi było dobry odstęp czasowy. Nie było stresu, że ucieknie nam kolejny pociąg, ale też nie było to oczekiwanie godzinami. Jedzie się jednak długo od około 11:12 do 20:22.
Żeby zaś dzień nie był zmarnowany rowerowo – robimy około 2.5 km ze stacji do noclegu 🙂
Starczy 🙂 Rowery na parking, a my udajemy się na długie, wieczorne łażenie po Międzyzdrojach.
Dzień później pora już wracać do domu. Pakujemy sprzęt i ruszamy w drogę powrotną.

PODSUMOWANIE
Wyprawę uważam ze udaną ze wszech miar. Pogoda, forma dopisały. Nie mieliśmy żadnych kryzysów – no może poza bolącym (zwłaszcza mnie) tyłkiem 🙂 ale to chyba z powodu niewystarczających treningów. Słaba pogoda w tym roku, nie zachęcała do wcześniejszego nabijania kilometrów.
Urokliwe krajobrazy z nawiązką rekompensowały ciężkie fragmenty trasy.

Z takich szybkich przemyśleń jakie mi się nasuwają na koniec chciałbym zwrócić Wam uwagę na:
– rower jednak lepiej zabrać górski (szersze koła się przydadzą),
– szlak nie do końca prowadzi wzdłuż morza. Miejcie to na uwadze by się nie rozczarować,
– EuroVelo 10 omija w większości centra miejscowości. By zobaczyć to co w nich ciekawe, często trzeba z niego skręcać,
– sam szlak jest w miarę dobrze opisany, da się jechać nim po samych tabliczkach i mapie (no gorzej jest w drugiej połowie, w okolicach Łeby).
– przejazd wybrzeżem jest popularny, na trasie co rusz widzi się rowerzystów w obu kierunkach.

Polecam więc przejechać samemu 🙂


Poznajemy Dolny śląsk (od gór ku nizinom)

Biegowo niewiele się ostatnio dzieje, więc korzystając z chwili wolnego 🙂 chciałbym przedstawić (ciekawy moim zdaniem) pomysł na weekendową wycieczkę rowerową po Dolnym Śląsku (dla chętnych z wstawkami pieszymi :)).

W naszym wykonaniu (ja + żona) polegała ona na przejechaniu z Gór Sowich (start Ludwikowice Kłodzkie) aż do Oleśnicy. Pełny dystans to około 125 km i zrobiliśmy ją w jeden dzień.

Trasa jest łatwa i przyjemna (bo wiodąca w większości w dół i po płaskim), a przy tym bogata w ciekawe widoki.

Na całości jedzie się po asfalcie (w większości dobrym) więc spokojnie wystarczy rower trekkingowy. Pewnym minusem jest fakt, że nie ma na niej niestety ścieżek rowerowych, ale że przemieszczamy się bocznymi drogami to ruch samochodowy nie jest bardzo uciążliwy. No, może poza odcinkiem Strzelin-Oława.

Przedstawioną niżej wyprawę odbyliśmy z Żoną już dość dawno (bo w 2019r) ale na swojej aktualności nic nie straciła 🙂

Jednocześnie widzę w niej wiele możliwości uatrakcyjnienia jej o dodatkowe punkty np. wizyta w Henrykowie czy też zwiedzanie Wrocławia.
Spokojnie również można wycieczkę skrócić dojeżdżając tylko do Strzelina (co daje ~63 km). A odcinek Ludwikowice-Strzelin jest najładniejszy widokowo 🙂

Jak wspomniałem troszkę wyżej przejazd zajął nam 1 dzień. W przypadku „przyjezdnych” z dalszej części Polski na całość trzeba jednak zarezerwować więcej czasu. Logistyczną uciążliwością jest bowiem fakt, że trasa prowadzi „w linii” a nie jest pętlą. Niestety później jakoś na miejsce startu wrócić trzeba 🙂

Jeśli nie macie mobilnego supportu to do powrotu polecam pociąg. Załapując się na dobre połączenia wyprawa Oleśnica-Ludwikowice to jakieś 3 godziny (a z Wrocławia około 2).

Z tego powodu ramowy plan wyprawy widzę tak:
Dzień 1 –
dojazd do Ludwikowic i tu pierwszy nocleg, Jak przyjedziemy wcześnie warto jeszcze zwiedzić ciekawostki Ludwikowic i okolicy.
Dzień 2 –
przejazd rowerowy (drugi nocleg w Oleśnicy),
Dzień 3 –
powrót pociągiem do Wrocławia (można zrobić przerwę na zwiedzanie) i stamtąd do Ludwikowic. Z Ludwikowic wracamy już do swojego domu.

Mój opis pozwolę sobie poprowadzić więc według powyższego planu tak był jak najbardziej atrakcyjny dla turystów nie znających regionu 🙂

No to startujemy 🙂

Dzień 1
Po rozlokowaniu się na kwaterze, warto zapoznać się najbliższymi okolicami Ludwikowic. Jesteśmy przecież praktycznie, u podnóża Gór Sowich, które oprócz niewątpliwych walorów krajobrazowo-wizualnych kryją mnóstwo, niezbadanych tajemnic drugiej wojny światowej.
Jako niezbędne „must see” 🙂 proponowałbym wycieczkę na Wielką Sowę (wchodzimy najkrótszą trasą z Rzeczki – około 3 km, czyli 1 godzina w górę) a później zwiedzanie niedalekich Sztolni Walimskich – Kompleks Riese.
W obydwa miejsca oczywiście można podjechać rowerem ale przewrotnie zaproponowałbym jednak użyć auta 🙂 Rowery zostawmy sobie na kolejny dzień 🙂
A czemu tak? Bo trasa z Ludwikowic przez Sokolec i Rzeczkę prowadzi bowiem w większości pod górę. Mimo, że to tylko 10 km to zajmie Wam to przynajmniej godzinę. Na samą Wielką Sowę od tej strony też nie wjedziecie (da się od innej strony). Góry Sowie są zresztą mocno kamieniste, bez solidnego górala nie warto się w nie pchać.
Kontynuując zniechęcanie 🙂 Z Reczki do Walimia leci się wyśmienicie w dół, za to wizja powrotu pod tą górę zniechęci z pewnością wielu 🙂
Szkoda marnować siły, jeszcze się przydadzą.
Na koniec zwiedzania, nasyceni widokami możecie wyszukać w Sokolcu Oberżę PRL, w której napchacie się wyśmienitymi daniami nawiązującymi klimatem do minionych, komunistycznych lat.

Góry Sowie (i okolice) to w sumie wdzięczne miejsce na dłuższe zwiedzanie ale myślę, że te dwie wymienione miejsca dadzą Wam solidny przedsmak, tutejszych atrakcji i zachęcą do kolejnej wyprawy.

Wracając zaś do rowerów 🙂

Dzień2
Pobudkę warto zrobić jak najwcześniej, tak by mieć cały dzień na jazdę i przystanki w co ciekawszych miejscach.
W Ludwikowicach bierzemy kierunek na ul. Fabryczną (na jej początku jest Centrum Kultury i to liczę jako start) i powoli zaczynamy wspinać się pod górę.
Pierwsze na co warto zerknąć to most kolejowy. W okolicy jest ich więcej ale ten to jeden z ładniejszych.

Most kolejowy w Ludwikowicach Kł.

Już po około 1 km od startu mamy po lewej stronie pomnik, upamiętniający tragedię górniczą jaka nastąpiła tu w roku 1930.

Pomnik upamiętniający katastrofę górniczą.

Po około kolejnym kilometrze po prawej stronie drogi widać ruinę elektrowni, która zasilała tajne niemieckie projekty 🙂 Zostały po niej same mury więc nie ma po co stawać, ale jedziemy dalej kolejne 500 m by wypatrzyć skręt w prawo do Muzeum Molke.

Ruiny elektrowni w Ludwikowicach.

Samo muzeum położone 100 m od drogi, w mojej ocenie nie zachwyca, warto jednak popatrzyć chociaż na tzw. Muchołapkę, co do której nie do końca wiadomo do czego służyła. Niektórzy mówią, że miała coś wspólnego z pojazdami pionowego startu, które Niemcy opracowywali by wojnę wygrać.

Muchołapka

Popatrzone, wracamy na drogę. Z tego punktu czeka nas jeszcze ostatnie 500 m. ul. Fabrycznej i jesteśmy na szczycie. Zanim skręcimy w prawo, w ulicę Jabłońską warto popatrzyć na leżącą naprzeciwko Łysą Górę.
To kolejna ciekawostka, owiana legendami analizującymi co może się pod nią znajdować. Od czasów wojny, nie rosną na niej bowiem żadne drzewa.
Jak macie siłę i chęć na Łysą Górę można się wydrapać (ale objeżdżając ją w lewo). Widoki rekompensują ten trud.
Jak nie to lecimy dalej, mocnym zjazdem w stronę Jugowa.

Widok na Góry Sowie (z Łysej Góry)

Ten odcinek jest łatwy i przyjemny, cały czas w dół. Po około kolejnych 3 km trzeba wypatrywać skrętu w lewo [dystans =5,45km] (kierunek Przygórze-Wolibórz).
Tu zaczyna się średnio wymagający podjazd z momentami zjazdów i ładnymi widokami wokół.

Górskie widoki na trasie.

Na skrzyżowaniu, na końcu Woliborza wybieramy kierunek na wprost, na Srebrną Górę.

Pola, lasy…a w tle wioska Dzikowiec.
Podjazd przed Srebrną Górą.

By dostać się do Srebrnej Góry, trzeba niestety nogi trochę rozkręcić. Tutaj z pewnością zmęczycie się najbardziej, ale to w sumie ostatni solidny podjazd na naszej trasie. Późniejsze góreczki będą małe i droga będzie prowadzić praktycznie w dół, czy po prostej.
[19 km] to Twierdza Srebrna Góra. Podchodzimy (podjeżdżamy) do niej te kilkadziesiąt metrów i warto zwiedzić, a przynajmniej przyjrzeć się jej z bliska. Budowla bowiem monumentalna i ciekawa.

Twierdza Srebrna Góra

Kolejny, pobliski przystanek to właściwa miejscowość – Srebrna Góra. Miasteczko małe ale urokliwe. Z tarasu na końcu rozpościera się piękna panorama na okoliczne miejscowości.

Srebrna Góra

Ze Srebrnej Góry ruszamy dalej. Łączące się miejscowości Budzów-Stoszowice prowadzą nas w stronę Ząbkowic. Na końcu Stoszowic można wypatrzyć Zamek Petervitz (prywatny, niestety nie da się zwiedzić z tego co wiem).

Po około [33 km] dojeżdżamy do Ząbkowic Śląskich, które powinny zatrzymać nas na chwilkę. Miasto Frankensteina kryje bowiem sporo historii. Piękny rynek, Krzywa Wieża, Ruiny gotyckiego zamku to niezbędne punkty zwiedzania.

Krzywa wieża w Ząbkowicach.

Dokładne zwiedzanie zajęło by sporo czasu. Czas jednak nagli, należy jechać dalej. Ulicami 1 Maja, Wrocławską, Strzelińską kierujemy się ku kolejnej ciekawej miejscowości – Bobolice.

Pałac w Bobolicach.

Tutaj warto zerknąć na Zespół Pałacowo Parkowy a za chwilę dostrzeżemy majestatyczne Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej.

Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej w Bobolicach.

Nasza droga prowadzi dalej ku Strzelinowi. Warto rozglądać się na lewo i prawo bo urokliwe pola, lasy zachęcają by stawać i robić zdjęcia. Również małe wioski mijane na trasie kryją sporo zabytków, kościołów, kapliczek. Co baczniejsi obserwatorzy powinni również wypatrzyć kolejny na trasie krzyż pokutny, których na Dolnym Śląsku sporo.

Widoki na trasie.
Jeden, z kilku na trasie krzyży pokutnych.

Około [45.7 km] to okolice miejscowości Ciepłowody (leżące po lewej stronie trasy). W niej znajdują się ruiny Zamku Rycerskiego. Ciekawsze jednak może być odbicie w prawo (są drogowskazy) na Henryków. Tutaj wiadomo, sporo atrakcji na czele z księgą zawierająca pierwsze zdanie zapisane w języku polskim.

Jeśli uznamy, że ogarniemy to czasowo warto oczywiście skręcić, jeśli nie to odpuszczamy i przemieszczamy się dalej w kierunku Strzelina.
Targowica > Skoroszowice >Nieszkowice > Dankowice > Wąwolnica.

W Wąwolnicy, przy drodze widać ruinę Pałacu, a po minięciu go skręcamy w lewo, na drogę 395 (kierunek Strzelin).

Jeśli ktoś uzna, że warto odpocząć przed wizytowaniem miasta, można odbić 1 km w stronę Białego Kościoła, w którym są spore tereny rekreacyjne nad stawami.

My jednak nie skręcaliśmy i za chwilę mamy [63 km] – Strzelin.

Rynek w Strzelinie.

Jest to około połowa naszej trasy, warto więc w okolicy Rynku wyszukać jakąś restaurację i zjeść obiad.
Strzelin ma oczywiście sporo godnych uwagi zabytków (głownie budynków) do zobaczenia ale, że czas zaczyna gonić ruszamy dalej.

Drogą krajową 396 kierujemy się ku Oławie. Niestety ten etap trasy prowadzi już bardziej ruchliwą drogą i trzeba uważać na samochody.

Kolejny krzyż.
Kościół w Brzezimierzu.

Oława [90,5 km]. Tutaj, nie zbaczając prawie nic z naszej trasy warto przyjrzeć się Zamkowi Piastowskiemu i odbić w prawo na malowniczy Rynek.

Oławski rynek.

Z Oławy, ruszamy (przez most na Odrze) do Jelcza Laskowic [101 km]. Przed samą miejscowością rosną monumentalne dęby będące pomnikami przyrody.
W Jelczu, przez chwilę mamy ścieżkę rowerową. Pędzimy nią prosto, mijamy rondo i na końcu drogi, zanim skręcimy w lewo przystajemy na chwilę by podziwiać Pałac wraz z parkiem. Obecnie mieści się tu urząd miejski.

Jeden z monumentalnych dębów przed Jelczem.
Pałac w Jelczu.

Za około 500 m od urzędu, skręcamy w prawo (kierunek Oleśnica). Czeka nas ostatnie 25 km trasy zanim osiągniemy kres naszej podróży.
Mościsko > Brzezinki > Ligota Mała > Ligota Wielka > Oleśnica.

Finalnie jest! Oleśnica.

Zamek w Oleśnicy.

Pokonaliśmy solidny dystans [125 km]. Warto skorzystać z noclegu, odpocząć chwilę po trudach rowerowych i jeśli czas pozwala spacerkiem udać się na zwiedzanie centrum miasta. Rynek z Ratuszem, Brama Wrocławska i mury obronne, Zamek Książąt Oleśnickich, Bazylika to niezbędne minimum do zerknięcia.

Zamek Książąt Oleśnickich.

Dzień 3

Jeżeli nie udało nam się wczoraj pozwiedzać Oleśnicy to właściwy moment by to zrobić. Po zaliczeniu obowiązkowych punktów programu 🙂 udajemy się na Dworzec kolejowy skąd praktycznie co godzinę odjeżdżają pociągi do Wrocławia.
Stolica Dolnego Śląska to wiadomo, osobny rozdział (na długie zwiedzanie) ale i na mały wypad (w przerwie jazd pociągami) można sobie pozwolić 🙂

Z Wrocławia czeka nas podróż pociągiem albo do Kłodzka albo do Wałbrzycha. Do wyboru – czas i droga jest praktycznie ta sama.

Pomiędzy Kłodzkiem a Wałbrzychem, wahadłowo kursuje szynobus kolei Dolnośląskich więc tak czy tak do Ludwikowic trafimy (uwaga, ostatnie szynobusy jadą około 20-21:00 warto mieć to na uwadze :)).
Zwrócę finalnie waszą uwagę właśnie na linię kolejową Wałbrzych-Kłodzko (linia numer 286), bo jest to jeden z piękniejszych szlaków kolejowych. Znajdziecie na nim albo monumentalne zawieszone nad dolinami mosty jak i najdłuższy w Polsce tunel kolejowe w miejscowości Świerki.

Ze stacji w Ludwikowicach pozostaje nam już tylko udać się do naszego pojazdu i wycieczkę można uznać za zakończoną.

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd – część 2/3

PIERWSZY DZIEŃ JAZDY (WTOREK) – CZĘSTOCHOWA – OGRODZIENIEC (OKOŁO 90 KM).

Jak wspomniałem w pierwszej części relacji – wieczorem przygotowaliśmy sobie co mamy na rowery zabrać, a co zostanie w aucie.

Jako turyści postawiliśmy na minimalizm i wygodę jazdy 🙂 Każde z nas miało spakować się w jedną sakwę mocowaną pod siodłem (do rurki i siodełka). Spoko to wyszło, dało się wszystko wepchać, co dobrze rokuje na przyszłość (w tej konfiguracji chcieliśmy też jechać nad morze).

Przeglądnęliśmy również dokładnie jak prowadzi trasa RSOG.
Jej właściwy start wyznaczony jest w okolicy Dworca Głównego. Z naszych wyliczeń wyszło, iż hotel mamy praktycznie na końcu Częstochowy i to blisko szlaku. Powoduje to, że nie ma żadnego sensu wracać do Dworca, a po prostu trzeba dobić do szlaku omijając mało ciekawy, miejski fragment szlaku.

Nawigację na szlaku mieliśmy prowadzić dwutorowo. Po pierwsze kupiłem świetny plan trasy z wydawnictwa Compass (aktualny, edycja 2020).
Dodatkowo zainstalowałem na komórce aplikację Mapa.Cz. Dało się do niej pobrać mapy offline interesującego nas obszaru + dodatkowo wczytałem track GPX (z bloga Rowerem po Śląsku).
Za mapę papierową odpowiadała moja małżonka a mi pozostało wieźć komórkę 🙂

Przewodnik po szlaku. Polecam, bardzo przydatny.

Małe uwagi techniczne. Dystanse przy miejscowościach podaję na bazie oficjalnego przewodnika. Nam wychodziło trochę inaczej (bo zaczęliśmy w innym miejscu).
Relacja mimo, że staram się być dokładny może zawierać jakieś moje małe niedopatrzenia (wiele emocji na szlaku, coś można zapomnieć, przekręcić).

NO TO, STARTUJEMY
Nie ma co spać, trzeba jechać (tym bardziej, że nie wiadomo tak do końca jak to nam będzie szło :)). Pobudka dość wczesna, bo około 06:30. Śniadanko, pośpieszna analiza czy pogoda dalej ok, wynosimy graty do auta i zbieramy się do rowerów.

Mimo treningu mocowania sakw, trochę się przy tym miotaliśmy. Jednak obciążone większą ilością bagażu, mocniej opadały w dół. Zwłaszcza moja, zaczynała szurać po kole i parę razy jeszcze w Częstochowie stawaliśmy. Ekspert w osobie mojej Żonki ogarnął to jednak i już za miastem jechało się lepiej. Ale… nie będę ściemniał ten rodzaj toreb wymaga jednak trochę uwagi, co jakiś czas wypadało paski dociągać, podregulować. Trzeba mieć to na uwadze. Jak kogoś mega denerwuje to lepiej jednak zainwestować w bagażnik.

Mimo tego małego utrudnienia spokojnie, rozruchowo sobie jedziemy. W Częstochowie świetny asfalt ścieżki rowerowej, mijamy przejazdy kolejowe no i już za chwilę można skręcać w las (okolice Rezerwatu Zielona Góra), w stronę wsi Kusięta [13.4 km].
Zimno o poranku, wiatrówki się przydają, ale szybko za miastem je zrzucamy. Słońce zaczyna grzać 🙂

Tutaj czeka nas pierwsza, większa 🙂 atrakcja – Góry Towarne [17 km]. Prowadzi do nich parę odbić. My skorzystaliśmy z pierwszego i już za chwileczkę byliśmy na ich szczytach (uwaga, sporo piasku, trzeba już było kawałek podejść). Widoki piękne, warto wejść i zerknąć czy na same góry, czy na Częstochowę lub zamek w Olsztynie.

Góry Towarne. W tle Zamek Olsztyn.

Po tym przerywniku asfaltem docieramy do Olsztyna. W mieście szybki „look” na Rynek no i jedziemy dalej. Tu notujemy też pierwszą mała pomyłkę nawigacyjną. Przegapiliśmy skręt w lewo i zbytecznie lecimy prostu ku końcowi miasta. Pomyłka w miarę szybko wyłapana, cofamy się i już za chwilę możemy podziwiać piękne widoki na ruiny zamku.

Rynek w Olsztynie.
Ruiny Zamku w Olsztynie. Dojście do nich mocno piaszczyste.

Praktycznie wszystkie ruiny zamków (poza będącymi w stanie szczątkowym małymi strażnicami) są dostępne do zwiedzania. Niestety, przy naszym grafiku czasowym nie ma sensu wchodzić. Szkoda kasy na ekspresowe zwiedzanie, musi wystarczyć z wierzchu.

W okolicy zamku jest trochę piasku po którym źle się przemieszczać, szczęśliwie szybko zaczynają się twardsze leśno-wiejskie drogi prowadzące do Zrębic [26.3 km] gdzie można zobaczyć zabytkowy, drewniany kościół.

Zrębice. Kościół św. Idziego.

Po Zrębicach na trasie jest Pustynia Siedlecka. Widzimy drogowskaz, źle chyba jednak odczytaliśmy go bo mijamy ją i jedziemy dalej szlakiem. Szkoda, uznajemy jednak, że nie będziemy się wracać. Czeka na nas bowiem kolejne ciekawe miejsce – Złoty Potok [35,2 km]

Jako, że jest już około 12:30 pora więc na jakiś obiad. W restauracji położonej w stylowym dworku (reklamującej się pstrągami) skusiliśmy się na zupę rybną (ja) a moja lepsza połówka na bezpieczne pierogi 🙂

30 min odpoczynku, pojedzone, można ruszać dalej, tym bardziej, że sporo tu do zobaczenia. Warto wstąpić na teren zespołu parkowego z pałacem Raczyńskich i dworkiem Krasińskiego. Chwilę dalej czeka kościół św. Jana Chrzciciela i „ryneczek” ze studnią i figurą „Nosiwódki”

Pałac Raczyńskich.
Figura „Nosiwódki” na centralnym placu Złotego Potoku.

To jeszcze nie koniec tego co ciekawe. Mieści się tu też część tzw. rekreacyjna – staw Amerykan [37,5km]. W sezonie pewnie tu pełno ludzi. Teraz pusto, straganiki pozamykane, a szkoda bo można by jakiegoś loda zjeść 🙂

No nic, pozostaje jechać dalej. Droga skręca w las – Rezerwat Parkowe. Sporo tu ciekawych form skalnych i jaskiń.

Jaskina w Rezerwacie Parkowe.

Szlak robi się bardziej wymagający a my popełniamy drugi błąd nawigacyjny. Ze szlaku rowerowego odbijamy na szlak pieszy. Górki robią się zbyt duże, kłody, korzenie przeszkadzają. Trzeba co chwilę prowadzić. Mijają nas wprawdzie dwaj rowerzyści ale oni dysponują chyba sprzętem parę klas wyższym, nie mają bagaży i widać, że przyjechali się tu zmęczyć 🙂 My nie damy rady, prowadzimy. Szkoda, zmarnowaliśmy tu sporo czasu idąc a nie jadąc.
Finalnie na około [40.5 km] dobijamy do właściwej trasy i można oprócz jechania pooglądać ciekawe formacje skalne – Bramę Twardowskiego, Diabelskie Mosty.

Diabelskie Mosty.

Droga robi się już bardziej cywilizowana. Zaczynają się miejscowości, asfalt i tempo jazdy rośnie. Rośnie ale do momentu – Awaria.
Moja Żona na kierownicy ma torbę z różnościami. Przyciskała ona linkę przerzutki przedniej do lampki odblaskowej. Owa niestety miała ostrą krawędź i przecina osłonę. Linka wyłazi i koniec możliwości zmiany biegów. Nie naprawimy tego. Dętki, łatki, narzędzia mamy, osłony linek niestety nie.
Szczęście w nieszczęściu, że padło na najmniejszej zębatce. Szybko nie pojedzie ale przynajmiej pod górki może podjeżdżać.

Jak w kalejdoskopie zmieniają się kolejne miejsca i kolejne widoki warte odnotowania.

Ruiny strażnicy w Przewodziszowicach.

Strażnica w Przewodziszowicach.

Sanktuarium Matki Bożej Leśniowskiej.

Rzeźby na terenie Sanktuarium.

Żarki [49,2 km] ze swoimi unikalnymi stodołami i muzeum we młynie.

W kolejce do młyna 🙂

Droga dalej świetna, owszem z góry i w dół jest ale po przyjemnym asfalcie. Szybciutko to leci i zaczynają się większe, dobrze znane zamki.

Pierwszy to Zamek Mirów a już za chwileczkę Zamek w Bobolicach.

Zamek w Mirowie.
Zamek w Bobolicach.

Oba powyższe miejsca widać, że mocno turystyczne. Większy tu ruch, są restauracje. Debatujemy chwilę czy nie stanąć na lody (bo upał solidny) ale jednak pasujemy. Budki chyba zamknięte, w restauracji jeszcze trzeba będzie długo czekać…

Za Bobolicami kończą się asfalty i zaczyna chwilowo szuter. Nie jest uciążliwy więc to też całkiem fajny odcinek.

Zdów [60.9 km], za nim Rezerwat Góra Zborów z formacjami skalnym i dojeżdża się do nietypowej, zielonej, kostkowanej trasy rowerowej. Przy niej leża Jaskini Głęboka, Ośr. Morsko [72.4 km] z zamkiem Bąkowiec. Omijamy je trochę z żalem ale jednak czas goni. Trzeba jechać dalej.

Góra Zborów.

Przed nami jeszcze Sanktuarium w Skarżycach i Okiennik Wielki [76.6 km] i dalej w kierunku Bzowa [83,7 km].

Sanktuarium w Skarżycach.
Okiennik Wielki.

Górki, zjazdy. Oj, jest się gdzie zmęczyć. Jak ktoś dobrze śledził profil trasy praktycznie bardzo mało jest po płaskim. Albo wspinamy się w górę, albo zjeżdżamy w dół. Przydają się też rowery górskie. Nawierzchnia na trasie różna ale jednak wymagająca. Cieńkie opony, nie zdałyby tu egzaminu.

Przy [80.8 km] dojeżdżamy do Kromołowa gdzie trzeba pokonać ruchliwe skrzyżowanie z drogą 78 (są światła na szczęście) i znów mozolnie piąć w górę 🙂 Kolejna miejscowość na trasie – Bzów [83.7 km].

Tutaj kolejny miły odcinek – wprawdzie najpierw wspinamy się pod górkę szutrami ale rekompensuje to nowiutki asfalt, po którym już za chwilę mkniemy w dół. Wokół piękne plenery – pola, górki.
Jeszcze gdyby nie ten upał! Druga połowa dnia, powietrze rozgrzane, stoi, zero wiatru w sumie.
Przy zjeździe czuję, że coś moje hamulce zaczynają niedomagać. Cisnę oba, ale w sumie spowalniam maszynę niż staję w miejscu. Słabo, ale biorę to na karb stromego zjazdu, dużej masy mojej + roweru + bagażu.

Finalnie naszym oczom ukazuje się panorama Podzamcza. Monumentalny zamek podziwiamy przez chwilę i udajemy się jeszcze jakieś 1.5 km w stronę Ogrodzieńca gdzie mamy nocleg.

Już za chwilę Podzamcze wraz z monumentalnym Zamkiem Ogrodzieniec.

Jest już około 18.15-18.30. Plan mamy niby odpocząć i wrócić na zachód słońca nad zamkiem jednak lenistwo zwycięża 🙂 Małe zakupy na wieczór, pizza w hotelu i relaksik.

Forma po pierwszym dniu więcej niż dobra. Słońce nas trochę strzaskało ale nie poparzyło. Nogi i tyłek ok. No przynajmniej mój. Wymieniłem niedawno w rowerze siodło na trekkingowe z Lidla (Wittkop Medicus) i jestem z tego mega zadowolony. Wcześniej miałem sportowe siodło (też z marketu) i na nim pewnie bym konał 🙂

Ponieważ w drugi dzień czeka nas dłuższy odcinek (i wieczorem pociąg w Krakowie), planujemy szybszy start i kładziemy się spać.

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd – część 1/3

WSTĘP
Poniższym wpisem chciałbym zacząć małe urozmaicenie tematyki bloga, czyli opisy moich rowerowych wypraw.
Jeżdżę (wraz z moją małżonką) rekreacyjnie, dla przyjemności ale nie ukrywam, że wybieramy sobie już cele całkiem ambitne.
Myślę więc, że może to być ciekawe dla osób, które też lubią ambitną turystykę ale niespecjalnie zależy im na rowerowych, osiągnięciach sportowych (wyścigach, zawodach).
Przy tej okazji (wpisów dwukółkowych) pewnie czasem też skrobnę coś o sprzęcie jaki mam i używam ale z góry przepraszam za ewentualne, mało profesjonalne podejście. Mega ekspertem nie jestem i doktoryzować w tej dziedzinie się nie zamierzam. Będzie w moim stylu – z pozycji amatora mówiącego czy jemu się produkt nadaje 🙂

No ale ok, nie przedłużajmy 🙂

POMYSŁ I PRZYGOTOWANIA
Idea tej wycieczki narodziła się trochę spontanicznie. Pisałem (w podsumowaniu sierpnia), że mieliśmy spore, rowerowe plany na 2020. Z powodu covid-a ich realizacja nie wypaliła więc niejako zastępczo wpadłem na pomysł tej zacnej trasy. Zamki, górki lubię więc czemu nie 🙂

Oczywiście, nie był to jakiś totalny spontan. Przed podjęciem ostatecznej decyzji trochę internetu przewertowałem, posprawdzałem logistykę.
O szlaku sporo można poczytać na jego oficjalnej stronie:

Rowerowy Szlak Orlich Gniazd

Mi bardzo spodobał się opis trasy i pomysł na jej pokonanie ze strony (polecam!):

Rowerem po Śląsku

Z wyliczeń wyszło nam, że pojedziemy we wrześniu kiedy jeszcze można liczyć na stosunkowo dobrą pogodę, a trwający rok szkolny spowoduje brak problemów np. z miejscami w hotelach.
Forma nasza pozwalała ze spokojem myśleć o takim wyzwaniu (a szlak liczy około 190 km). Rowery rozruszane, sprzęt był skompletowany (np. sakwy rowerowe zakupiłem już w zeszłym roku, z myślą o przejechaniu polskiego wybrzeża) czyli pozostało ruszać 🙂

Jako miejsce startu wybraliśmy Częstochowę, meta wiadomo w Krakowie. Analizując profil szlaku w sumie to obojętne gdzie start-meta, w obie strony jest bardzo podobnie.
Ambitnie postanowiliśmy pokonać RSOG (Rowerowy Szlak Orlich Gniazd) w 2 dni, dzieląc go na w miarę równe połowy. Dziennie wychodził nam więc całkiem spory dystans i liczyliśmy się z faktem, że nie wszystko na trasie zobaczymy z należytą uwagą. Czy ta decyzja była dobra myślę, że napiszę na końcu relacji jednak całość wycieczki wraz z dojazdem i powrotem całość zajęła nam 4 dni, czyli całkiem sporo.

Plan ramowy wyglądał tak:
– w pierwszy dzień jedziemy autem do Częstochowy, zwiedzamy ją i mamy pierwszy nocleg,
– ruszamy w drugi dzień rano, jedziemy połowę trasy i mamy drugi nocleg,
– ruszamy rano dnia trzeciego, dojeżdżamy do Krakowa gdzie łapiemy pociąg i wracamy do Częstochowy. Tu nocleg trzeci,
– czwarty dzień to już powrót samochodem do domu.

DZIEŃ PIERWSZY (PONIEDZIAŁEK)
Tobołki spakowane mieliśmy już wcześniej więc rano skoczyliśmy tylko po świeże bułeczki do sklepu, szybko załadowaliśmy rowery na wehikuł drogowy i można było ruszać.

Rowerowóz w pełnej krasie. Taki. bo do niego mam bagażnik 🙂

290 km pokonaliśmy spokojnie i bez problemów. Nawet nawigacja jakoś specjalnie nie skiepściła i trafiliśmy 🙂
Trasa okazuje się wiodła bardzo dobrymi drogami, z małym natężeniem ruchu, omijało się wszystkie większe miasta. Moim Opelkiem szybko z rowerami się nie da, ale za to odwdzięczył się fenomenalnym spalaniem, poniżej 4 litrów ropy na 100km 🙂
Hotel wybrałem w Częstochowie położony trochę na uboczu (w dzielnicy przemysłowej, koło terenów huty). Zależało mi na tym by było miejsce na zostawienie auta, a nie centrum miasta z płatnymi strefami. Pod tym względem trafiłem idealnie. Było czystko, spokojnie, nie robili problemów by auto stało sobie nawet jak nas nie ma. A skoro jestem zadowolony to co mi szkodzi polecić – Hotel Geris (wybierany z Booking.com).
Dodatkowym plusem lokalizacji okazał się fakt, że blisko mieliśmy do szlaku rowerowego, przy czym omijało się jazdę przez Częstochowę. Szlak formalnie prowadzi bowiem przez miasto, od dworca kolejowego.
Są plusy, są i minusy 🙂 Do Starego Miasta było stamtąd 7 km, a do Jasnej Góry koło 10 km.

Jak już rozgościliśmy się trochę w hotelu, pozostało ruszyć w miasto. Moja małżonka optowała za jazda rowerami. Mi jakoś pasowało bardziej pieszo. Myślę sobie, będzie kłopot zwiedzać z rowerem, może nie ma gdzie go postawić itp. Na swoje nieszczęście przekonałem ją i poszliśmy. Rany… kobiety mają jednak często rację.
Szło się przemysłową strefą, nie widząc żywej osoby (GPS nam wskazał to jako najkrótszą trasę pieszą). Mijały nas tylko jeżdżące auta. Oczywiście nie było żadnego sklepu, a upał w mieście nieziemski (z pogodą trafiliśmy idealnie, nie padało przez całą wycieczkę, słoneczko smażyło za to cały czas).
Pierwszą Żabkę spotkaliśmy dopiero na Starym Mieście więc czym prędzej nawadnialiśmy się i dopiero później ruszyliśmy dalej. Na jakiś obiad, a później już tylko zwiedzać i zwiedzać…

Wiadomo, Jasna Góra w swojej okazałości.

Hmmm… Święte Miasto zobowiązuje, sporo kościołów, nic specjalnego poza tym. Nie wiem czy to z powodu poniedziałku czy „po sezonie” ale na Jasnej Górze pusto, pozamykane dużo miejsc do zobaczenia. No ale ok, co trzeba zobaczone, zdjęć parę dokonałem, pamiątki kupione można wracać do hotelu.

I od drugiej strony 🙂
Park przy Jasnej Górze.

10 km spacer spowodował jednak, że ruchu mieliśmy dość 🙂
Pierwotnie myśleliśmy o tramwaju na powrót (linia szła po trasie naszego „spaceru”) ale w dobie covida i małej wiedzy gdzie, po ile bilety to padło na taxi. Nie wyszło drogo, a dużo męki nam oszczędziło.

Ufff… w hotelu można było odpocząć, wstępnie się spakować na jazdę i pora było zaczynać odpoczynek nocny.